Ostatnimi czasy coraz częściej natykam się na artykuły traktujace o planowaniu. Planowaniu zadań, zarządzaniu sobą w czasie, układaniu dnia. Hitem są aplikacje, w których można utworzyć listy zakupów, rzeczy do zrobienia, pozaznaczać przypominajki i inne. Pytanie tylko, czy warto wszystko w życiu planować?
Planowanie jest dobre. Pozwala zaoszczędzić czas, poukładać sobie wszystko w głowie. Sama żyję w otoczeniu oblepionym wręcz sticky notes'ami - tu zrobić to, tu tamto. Dochodzi niemal do tego, że zapisuję, kiedy i o której odebrać Potworka ze szkoły. Owszem, jest to wygodne. Gorzej jak zapomnę zapisać ;)
JESTĘ BLĄGERĘ
Dążąc do bycia blągerę - kto by nie chciał zbijać grubej kasiory, za wklepanie kilku słów w posta i udostępnienie go tu i tam ;) - dotarłam ostatnio do informacji, że powinnam mieć zaplanowane, co bym chciała na blogu upubliczniać. Zrobić swoisty "rozkład jazdy". Na dany tydzień, miesiąc, rok. Podobno ma mnie to przybliżyć do tego złotego pociągu (albo jak kto woli bursztynowej komnaty - tak samo realna).
Skoro zatem tak robić należy, poddałam się opinii tłumu. Siadłam w poniedziałek rano (wiadomo, jak planować, to od poniedziałku), wyciągnęłam notesik i zaczęłam się rozpisywać. Tutaj wpis o książkach, tam o dzieciach i może jeszcze jakaś recenzja kosmetyków czy cuś. Bo jak coś ugotować, to raczej nie powinnam nikomu sugerować.
Zadowolona jak prosię w deszcz (połowa roboty za mną), przystąpiłam do realizacji.
TYMCZASEM... ŻYCIE PISZE SCENARIUSZE
Pierwszego dnia jakoś poszło. Pojawił się wpis o książkach. Brawo ja! Grunt to mieć plan. Niestety, kolejnego Potwór Starszy zgubił but.. i sprawa planowania postów się rypła. Trzeba było upuścić pary z gwizdka.
Ale nic to - jedna jaskółka wiosny przecież nie czyni. Podmieniłam post w planie i... Potworek miał wypadek. No czyż to nie jest wymarzony temat na wpis? I tak oto oszczędziłam czytelnikom przepisu na zebrę. Może to i lepiej. Nikt się nie zatruł.
Kolejny wpis miał być o kosmetykach. Każdy szanujący się bloger lajfstajlowy musi kiedyś taki post popełnić. I o urodzie jako takiej też. Z racji listopada jednak motywacja mi zdechła i... postanowiłam zrobić z tego pożytek ;)
KOLEJNY POST NAPISAŁA HISTORIA
Skoro zatem uległam wenie już dwa razy, złośliwy chochlik postawił na mej drodze historię. Tak, tak. Właśnie historię. A dokładniej nauczycielkę historii. I jej zmagania z Potworem Starszym. A może Potwora Starszego z nauczycielką? Kto ich tam wie. Wykańczają się prawdopodobnie nawzajem.
Potwór Starszy bowiem walczy z historią od początku roku szkolnego. Udało mu się już z tego wspaniałego przedmiotu zarobić dwie dwóje. Żeby nie było, Syn tępy nie jest - do kompletu ma trzy piątki. Wygląda na to, że jest wybitnie zero-jedynkowy. Odcienie szarości nie istnieją.
Po długich godzinach namawiania do poprawy stopni i wynalezieniu tysiąca wymówek (nie chce mi się na ósmą wstawać, nie wiem gdzie jest ta klasa, ja tam nikogo nie znam itp.), Potwór zaliczył sprawdzian na celującą. Zdolniacha!
Tyle tylko, że tego samego dnia pani od historii postanowiła zrobić kartkówkę. A że w przyrodzie nic nie ginie i równowaga być musi - synulec dostał niedostateczny. W końcu uczył się na poprawę, a nie z bieżącego materiału. I tak oto znów będzie musiał wstawać skoro świt.
Ps. No i niech mi ktoś powie, jak ja mam w tym życiu pełnym chaosu cokolwiek zaplanować? Przecież to se ne da ;) Tym oto sposobem blągerę nie jestem i pewnie już nie będę. Ale może chociaż książkę napiszę ;)
Tegoroczny listopad zdecydowanie nie sprzyja mojemu poczuciu własnej wartości. Brak słońca i niskie temperatury sprawiają, że najchętniej przespałabym zimę. Niestety wpływa to również na moją aktywność blogową i nie tylko. Za wszelką cenę staram się jednak odnaleźć motywację do działania. Poznaj moje sposoby.
Kiedy zaczęłam pisać bloga, cała rodzina bardzo mnie dopingowała. Czytali, komentowali, wtrącali swoje trzy grosze. Chcę wierzyć, że to jednak dlatego, że im się tak podobało, a nie po to by mnie mieć stale na oku... Ale czy to można mieć pewność? ;)
PO CHOLERĘ MI TO BYŁO?
Ostatnio jednak - kiedy poświęcam temu zajęciu nieco więcej czasu - spotykam się z bardzo różnymi komentarzami.
Po co to w ogóle robisz? Przecież nic z tego pisania nie masz? Siedzisz tylko i siedzisz w necie. Tracisz czas. Czy takie blogowanie to coś ci w ogóle daje? Za dużo piszesz. Pieniędzy to z pisania nie będzie...
I jak to zazwyczaj z takimi opiniami bywa: kiedy się je słyszy od jednej osoby, człowiek puszcza komentarz mimo uszu. Potem jednak dźwięczy on coraz bardziej w głowie. Aż w końcu zaczyna dzwonić niczym syrena alarmowa, zwątpienie narasta, a leniwy diabeł zaciera ręce siedząc na karku.
MIEWAM CHWILE ZWĄTPIENIA
Tak, jest to prawda - miewam chwile zwątpienia. Kto ich nie ma? Może rzeczywiście tracę czas? Po co mi to całe bajkopisarstwo? Co z tego, że lubię pisać? Jakie znaczenie ma fakt, że pisanie mnie odstresowuje? Że jest wspaniałym katalizatorem i nie raz, ani nie dwa uchroniło mnie przed zbluzganiem wielu osób...
To tylko garść powodów. A jest ich naprawdę cała masa. Słowa układają się w mojej głowie jak spaghetti na talerzu. Zaplątane, proste, miękkie, lekko aldente i te całkiem rozgotowane. Tworzą w mojej głowie całe ścieżki tekstów, których tylko niewielka część znajduje swe ujście.
Ale czekajcie... kiedyś je spiszę. Dopiero będzie się działo ;)
JAK ODNALEŹĆ MOTYWACJĘ W SOBIE
Kiedy już te obce słowa we mnie okrzepną i mogę je nareszcie z siebie strząsnąć i pójść do przodu, przychodzi mi do głowy myśl: przecież robię to, co lubię. I to jest mój największy motor napędowy.
Jak zatem na powrót odnaleźć motywację?
#1 RÓB TO, CO LUBISZ
Tego punktu nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć ;) Jeśli sie uwielbia to, co się robi - to tak jakby się w ogóle nie pracowało. Człowiek na skrzydłach uniesienia tworzy i zapomina o bożym świecie. Nie ważne, czy lepi pierogi, czy tworzy Kaplicę Sykstyńską.
#2 ZNAJDŹ INSPIRACJĘ
Kiedy zaczynam wątpić, czy moja działalność ma jakiś sens, szukam inspiracji. Przeglądam internety, czytam książki, prasę branżową, zaglądam na znajome blogi i już wiem, że chcę więcej i więcej! Chcę pisać dobre teksty. Chcę wiedzieć, jak je wypromować. Chcę, by ludzie te wypociny czytali!
#3 SZUKAJ OSÓB O PODOBNYCH CELACH
Motywujcie się nawzajem. Jeśli jednej osobie opadają skrzydełka, druga ciągnie ją w górę, pokazuje nowe ścieżki, wspiera i pozwala się wypłakać na ramieniu (choćby wirtualnym).
Chcesz wiedzieć, kto mnie najbardziej motywuje i wspiera? Zajrzyj tutaj :))
#4 METODA MAŁYCH KROCZKÓW
To jest najlepsza metoda, jeśli dopada nas zwątpienie. Rzucając się od razu na głębokie morze, jedyne co osiągniemy to solidne zachłyśnięcie. Dlatego lepiej jest wyznaczać sobie małe, realne i mierzalne cele. Od nich to już prosta droga do sukcesu :)
#5 PLANUJ
Podobno warto jest mieć plan, którego będziemy się trzymać i stopniowo go realizować. A dlaczego podobno? O tym już niedługo ;) Niemniej, prawdą jest, że planowanie sporo ułatwia i pozwala trzymać się wyznaczonej ścieżki. Pomimo przeszkadzaczy.
#6 NIE MYLI SIĘ TEN, KTO NIC NIE ROBI
Nie bój się porażek. Popełniaj błędy i ucz się na nich. Może w to dziś nie wierzysz, ale wpadki zdarzają się każdemu. I dobrze! Pozwalają nam spojrzeć trzeźwym okiem na okoliczności, zweryfikować założenia, wyciągnąć wnioski i działać dalej.
Błędy i potknięcia są dobre, naprawdę. Dzięki nim uczymy się i stajemy lepsi. Czasem warto zrobić krok do tyłu, by móc ruszyć pełną parą do przodu!
A jakie są Twoje sposoby na chwile zwątpienia? Może i Ty będziesz moim motywatorem :)
Wypadki zdarzają się codziennie. Wypadki drogowe, wypadki samolotowe, wypadki z udziałem pieszych. Mogą mieć różne konsekwencje. Kiedy nasze dziecko idzie do szkoły lub przedszkola, może być narażone również na wypadek w placówce edukacyjnej. Co robić, kiedy taka sytuacja zdarzy się w szkole?
Piątkowe
popołudnie. Każdy odlicza już godziny do rozpoczęcia weekendu. Myślimy o samych
przyjemnych rzeczach, które na ten czas sobie zaplanowaliśmy. Układamy w
myślach listę zakupów, listę osób do obdzwonienia, plany spotkań ze znajomymi i
marzymy o błogim lenistwie. I wtedy właśnie dzwoni telefon.
#1 PO PIERWSZE NIE PANIKUJ
- Dzień dobry, czy
to pani Kary? Dzwonię ze szkoły. Pani syn miał wypadek. Młodszy. Przewrócił się
idąc do świetlicy i uderzył zębami w schody. Niestety złamał ząb.
Chyba dobrze się czuje.. chce pani z nim porozmawiać?
Taki właśnie
telefon zastał mnie przy obmyślaniu strategii na najbliższe godziny.
Momentalnie zaczęły mi się trząść ręce, a logiczne myślenie wyłączyło się z automatu. Potrzebowałam dobrej chwili (wódki nie było pod ręką), by dojść do siebie i zacząć myśleć.
Co robić, kiedy usłyszymy taką informację? Po pierwsze nie panikuj. Tiaaa, łatwo mówić, kiedy człowiek nie jest
na miejscu i nie wie, co się z dzieckiem dzieje. Nie ma pojęcia, jak ono się czuje. Umówmy
się, przekaz nauczyciela zawsze będzie subiektywny. I nigdy nie będzie dla nas dość wyczerpujący.
Niemniej, jeśli wpadniesz w histerię, to nic nie pomoże. Najważniejsze to nie tracić głowy. I
zacząć działać.
#2 USTAL JAKI JEST STAN
Postaraj się
uzyskać od nauczyciela/opiekuna jak najwięcej informacji. Jeśli natychmiast
wsiądziesz w samochód i będziesz gnać przez całe miasto w kierunku placówki
opiekuńczo-wychowawczej, panika i czarne myśli cię zjedzą. Zwłaszcza, że nie
jedziesz pojazdem uprzywilejowanym i niestety, swoje w korkach trzeba odstać.
W momencie, kiedy
od razu ustalisz z nauczycielem, co się stało i jakie kroki zostały
już podjęte, będziesz mógł działać. Dowiedz się, jak poważny jest stan dziecka
i czy zostało wezwane pogotowie. Doskonale wiem, jak ciężko jest w takiej
sytuacji myśleć racjonalnie. Czasem wydaje się to wręcz niemożliwe. A
jednak to najlepsze, co możemy w danym momencie zrobić.
Kiedy już dowiesz się, co i jak – jedź po potomka. I w tym momencie
naszła mnie jeszcze jedna refleksja: podobne telefony najczęściej zaskakują nas
w pracy. A jak jest w pracy – wszyscy wiedzą.
Szef nie zgadza się na wcześniejsze
wyjście, mamy akurat mega ważne spotkanie. Klient nie może czekać. A czy może czekać nasze dziecko? To nie są proste decyzje, wiem, ale w takim momencie trzeba
sobie powiedzieć jasno: najważniejsze są priorytety. A priorytetem jest dziecko.
# 3 ZEBRAŁEŚ INFORMACJE - DZIAŁAJ
W momencie, kiedy usłyszałam, co się stało - oczywiście straciłam głowę. Co robić, co mówić, o co pytać? Myśli krążyły po głowie z szaloną prędkością. Dobrze, że nauczycielce
włączył się słowotok i dała mi chwilę na dojście do siebie.
Po mniej więcej minucie zaczęłam zadawać pytania: poprosiłam o
zabezpieczenie Potworka i obserwowanie go non stop, dopóki nie przyjadę do
szkoły. Dodatkowo ustaliłam z nauczycielem, że spisze protokół z całego
zajścia.
Może się wydawać, że ten ostatni element jest zbędny. Ale w
momencie, kiedy chcielibyśmy starać się o jakiekolwiek świadczenie z
ubezpieczenia, tudzież dochodzić od szkoły swoich praw – warto mieć takie rzeczy
na piśmie.
Dojazd do szkoły zajął mi jakieś 20 minut. Na szczęście dla nas
okazało się, że stan Potworka jest nie najgorszy. Owszem, ząb okazał się
złamany i co do tego nie było dwóch zdań – górna stała jedynka wymagała
natychmiastowej interwencji stomatologa. Poza tym jednak Syn Młodszy był w
całkiem niezłej kondycji fizycznej i psychicznej i z radością opuścił mury
szkoły.
Udaliśmy się do dentysty, gdzie szczęśliwe niczym prosię w deszcz
dziecko nie dość, że odzyskało pierwotny stan zęba, to jeszcze w gratisie
otrzymało zabawkę. Mnie pozostało mocno trzymać się za portfel i kupić sobie
dużą tabliczkę czekolady, celem uspokojenia skołatanych nerwów.
Jedna reforma oświaty goni kolejną. Miłościwie nam panujący robią wszystko, byśmy nie czuli się w temacie zbyt pewnie. Jednym słowem - nie znasz dnia, ani godziny (kiedy nastąpi zmiana). I czy to będzie dobra zmiana? Zastanawialiście się kiedyś, co nasze dzieci wyniosą ze szkoły? Skoro w kółko i bez przerwy coś się w niej zmienia?
Osobiście czekam na ten moment, kiedy ekipa rządząca uzna, że uczyć się nie trzeba w ogóle. Gdyby małoletni mogli głosować - cały elektorat ich. Co prawda teoria spiskowa mówi, że wiek szkolny obniżono po to, by gawiedź indoktrynować od maleńkości. Ale kto by tam w to wierzył?
WIEDZA TO PODSTAWA
Obiecałam sobie kiedyś, że za wszelką cenę będę się od szeroko rozumianej polityki trzymać z daleka, zatem już wracam do tematu :)
Pierwszą i podstawową rzeczą, którą dzieci powinny ze szkoły przynieść to wiedza. Wiedza teoretyczna, wiedza praktyczna, wiedza przez nas dorosłych dawno już zapomniana. Z historii, z matematyki, a nawet z języka polskiego.
Tymczasem okazuje się, że dla Potworów to wcale nie jest oczywiste. Wszelkie informacje przyswajają jakby mimochodem lub nie przyswajają ich wcale. Co gorsza okazuje się, że przyswajają wiedzę o życiu, która wcale nie jest fajna.
Ot taki na przykład fakt, że sprawiedliwości nie ma. Że dobrych ocen wcale nie otrzymuje się za myślenie. Albo - o zgrozo - że na niektórych przedmiotach myśleć samodzielnie w ogóle się nie powinno!
A potem same pały!
WIEDZA CAŁKOWICIE ZBĘDNA
Kolejna rzecz, to tzw. ciekawostki, zasłyszane od kolegów lub nauczycieli.
Kiedy Potwór Starszy był w pierwszej klasie przytargał na ten przykład informację o tym, że choroby są wywoływane przez Czarnego Ducha. Jako że nie usłyszał tego na przyrodzie/biologii/środowisku (nazewnictwo przedmiotu zależne od wieku czytelnika), zakładam że nauczyciel nie miał na myśli czarnej ospy.
Czarny Duch przewijał się potem przez nasz życiorys dłuższy czas. Głównie nocami, nie dając Potworowi spać i uparcie budząc go o trzeciej nad ranem.
RZECZY ABSOLUTNIE MUST HAVE
W tym zakresie króluje dla odmiany Potworek. Co dzień przynosi w plecaku do domu resztki jedzenia, owoce i warzywa w woreczkach (absolutnie nie nadające się do niczego innego jak do wyrzucenia), tony kartek, naklejek, połamanych kredków, ołówków, resztki po ostrzeniu kredek, wydziergane własnoręcznie origami i tonę innych niezbędnych przydasiów.
Co ciekawe - on tego nie utylizuje wcale!
Kiedy wczoraj rano zapakował się do szkoły, zastanawiałam się głęboko, jakież to lekcje ma w tym dniu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa wychodziło mi bowiem, że zajęcia będą się odbywały z lego, lego, lego i ninjago.
PRZEDMIOTY OBCE
Pod pojęciem przedmioty obce rozumiem wszystko, czego ja u Potworów wcześniej na oczy nie widziałam. Nie zostało wyprodukowane w ramach punktu drugiego i nie otrzymał ich od nauczyciela.
Mogą to być cudze kredki, ubrania (mieliśmy kiedyś na stanie dwie bluzy należące do nikogo), zabawki, ale i kanapki, napoje, papierki po cukierkach. Te ostatnie świadczyły tylko o tym, że Potwory dbają o dostarczenie odpowiedniej dawki cukru organizmowi we własnym zakresie. I całkowicie wbrew moim zakazom.
Czasem zdarza się, że Potwory wracają do domu bez rzeczy, którą mieć powinni. I rzecz ta dziwnym trafem znajduje się na przykład u kolegi. Tak też było w poniedziałek, kiedy zdesperowany Potwór dokonał przestępstwa i zadzwonił do mnie ze szkoły (obowiązuje w niej całkowity zakaz używania telefonów przez młodzież):
- Mamo, ja nie mam jednego buta - poinformował mnie lekko stropiony.
- Jak to nie masz jednego buta? - zapytałam zdziwiona. - Zdezerterował ci z nogi?
- Nie no, byłem na wuefie i przebierałem się w szatni. I but mi zginął.
Hmmm... jakby zginęły dwa, mogłabym podejrzewać, że ktoś potrzebował ich bardziej. Ale jeden?
- I nie mam też czapki - dodał Potwór - była w kurtce i nie ma.
Ręce i cycki mi opadły. Syn Starszy wrócił do domu w trampkach i oczywiście bez czapki (a był to najzimniejszy dzień w tym roku).
Po pracy zebrałam się w sobie, pojechałam do szkoły i przy wydatnej pomocy woźnej i Potworka przeszukałam wszystkie szatnie, szafki, kosze na śmieci i toalety. But zapadł się pod ziemię. Diabeł ogonem nakrył i śmiał się w kułak.
W obliczu perspektywy zakupu kolejnej pary butów i bez gwarancji, że będzie własnością Potwora przez jakiś czas, wysłałam maila do rodziców kolegów z klasy. Ostatnia deska ratunku. Jak się pewnie wszyscy domyślają, nie minęło wiele czasu, kiedy odebrałam telefon z informacją:
Mamy waszego buta!
Także tego... nasze dzieci mogą ze szkoły (nawet w jej obecnej formie) wynieść całkiem sporo. Tyle tylko, że niekoniecznie będzie to li i jedynie potrzebna wiedza ;)
Ps. Czapka też się oczywiście znalazła, jakby ktoś pytał ;)
Obiecałam ostatnio na blogowym fanpage'u, że podrzucę przepis na ciastka orzechowo-cytrynowe. Mieszanka smaków nawet jak na mnie dziwna, ale też jej podłoże nietypowe, o czym za chwilę. Namówiona przez Magdę z bloga Lekka Zmiana Mamy postanowiłam jednak połączyć przyjemne z pożytecznym i pociągnąć nieco temat kulinarnych fakapów. Chyba jednak w tym roku nie dostanę gwiazdki Michelina.
Wielokrotnie przyznawałam się do tego, że Perfekcyjnej Pani Domu to ze mnie nie będzie. No może nie całkiem syf, kiła, mogiła i spychacza zamawiać nie muszę, by do domu wejść, ale kto ma w domu dwa Potwory jak ja i nie jest zbytnim pedantem, szybko zrozumie o czym mówię.
IDŹ POŻYCZ OD SĄSIADKI CUKIER
Pamiętacie taką instytucję jak "sąsiadka"? Podobno istnieje i dziś. Nie do końca miałam okazję się przekonać, bo - mimo iż sąsiadów mam w większości całkiem spoko - nie zdarzyło mi się jeszcze pożyczać czegokolwiek. A nie, przepraszam, raz pożyczałam od sąsiada jaja... yyy, no tak.
W każdym razie jeśli chodzi o zapasy domowe z reguły staram się posiłkować tym, co w domu mam. Głównie dlatego, że sąsiadki mam z gatunku perfekcyjnych i głupio mi iść prosić o taki cukier. Czy sól. O, albo o chleb... Zaraz by mnie na języki wzięły.
Tymczasem siedząc w chacie w ostatni piątek i smęcąc jak już dawno nie, zajrzałam przez przypadek do Dobrego Zielska. Wiem, wiem, jakie macie skojarzenia ;) Też mam, tym chętniej tam zaglądam. (Nie)stety tym razem nie trafiłam na ów towar deficytowy, co to każdy go ma na myśli, a niekórzy to mają go nawet i gdzie indziej. Znalazłam za to przepis na ciasto czekoladowo-kawowo-kokosowe. Język mi do tyłka uciekł.
Czem prędzej zaczęłam przeszukiwać szafki i już po chwili zorientowałam się, że niestety, ch.., dupa i kamieni kupa. Ciasta nie będzie. Bo nie. Jak się bowiem okazało, nie tylko nie będzie ze mnie PPD, ale koło Wojciecha Modesta Amaro też nie stanę. Wstyd!
Z BRAKU LAKU...
Przepis Dobrego Zielska doprawdy nie jest skomplikowany. Po raz kolejny na całej linii zawiodłam ja. A raczej moje planowanie. W końcu od planowania w tym domu jest Mąż. Studia odpowiednie skończył? Skończył! To czemu nie planuje?
Mógłby na ten przykład zaplanować, że ja w piątek, dzień świąteczny, kiedy to otwarty jest li i jedynie zielony płaz, będę piekła ciasto czekoladowo-i-tak-dalej. Jakby zaplanował, składniki by były. A tak lipa. Ani masła. Ani cukru. Ani nawet jajek w domu nie było. A nie, przepraszam, były dwa, co to poszły do ciastek. I jajecznicy już Mąż na kolację nie mógł dostać.
Skoro zatem nie zaplanował i zabrakło dosłownie wszystkiego, głupio już było pójść do sąsiadki i poprosić, by do koszyka z tesco załadowała niezbędne składniki. Mogłaby nie mieć terminala płatniczego i dopiero byłby wstyd. Gotówki bowiem przy sobie z zasady nie posiadam. Chyba, że w skarpecie. Ale te ostatnio wszystkie dziurawe.
Ponieważ jednak głód na słodkie ssał mnie wielki, zabrałam się do przeszukiwania najpierw szafek, a potem internetu. Tego ostatniego celem znalezienia jakiegoś przepisu, co by się z tych resztek udało sklecić coś. I żeby to coś okazało się jeszcze choć trochę jadalne. I tak oto powstały:
KRUCHE CIASTKA ORZECHOWO-CYTRYNOWE
Dlaczego cytrynowe? Bo miałam ochotę na babkę cytrynową. Ale że nie było...
Tak czy inaczej, poniżej przepis dla odważnych ;) Potrzebujemy:
- 400 g mąki (ja miałam tylko pełnoziarnistą)
- 250 g masła orzechowego (znalazłam słoik 600 g!!! dobrze że jeszcze nie przeterminowany!)
- 1 łyżka sody oczyszczonej (bo oczywiście proszku do pieczenia w domu niet :/)
- 1 szklanka cukru (u mnie było z pół, bynajmniej nie ze skąpstwa)
- sok z jednej cytryny
- 2 jajka (miałam!)
- 3-4 łyżki wody
Całość trzeba potraktować mikserem do czasu otrzymania masy nadającej się do lepienia. Po otrzymaniu owej masy warto ją wstawić na jakiś czas do lodówki. Łatwiej się formuje pożądane kształty. Ja nie włożyłam i mi się wszystko do łap elegancko przykleiło.
Potem już formujemy ciasteczka o kształcie i fakturze wedle uznania. I wrzucamy do nagrzanego na 180 stopni piekarnika na 12-15 minut. Uważajcie, żeby sobie paluchów tudzież języka po tych 12 minutach nie poparzyć ;)
Ps. Gdybym robiła tylko dla siebie, dodałabym rodzynki, czy inną skórkę pomarańczową. Ale że współlokatorzy nie tolerują suszu, a czekolady w domu nie było (!), ostały nam się ciasteczka saute.
Nawet udało mi się jedno spróbować;)
Teraz nikogo już nie powinno dziwić, dlaczego z gwiazdkami Michelina jestem na bakier ;) Za to te Micheliny w talii mają się całkiem nieźle :/
Potrzebowałam pilnie katalizatora. Wino w tym wypadku, chodź zazwyczaj radzi sobie znakomicie, nie wchodziło w grę. Rozmowa z kimkolwiek mogłaby sprawić, że grono "nieszczęśliwych naleśników" powiększyłoby się drastycznie. Pozostało tylko jedno, sprawdzone wyjście - książka. Z książkowego regału uśmiechnęły się do mnie Rodzinne sekrety Krystyny Mirek. Postanowiłam dać im szansę.
W czwartkowy wieczór doczołgałam się do domu, odmówiłam wyjścia gdziekolwiek, zaparzyłam kawę (tak, kawę!), wyciągnęłam najcięższe działa (czekolada!) i zawinąwszy się w koc, zabrałam się do lektury. Na całe szczęście Mąż tego dnia wracał do domu, bo inaczej cały potworno-kocio-psi majdan chodziłby głodny, brudny i zasikany ;)
ZWYKŁA KSIĄŻKA DLA ZWYKŁYCH LUDZI
Miałam już wcześniej do czynienia z twórczością Krystyny Mirek. Jej książki mają to do siebie, że są pełne ciepła, prawdziwych problemów zwykłych ludzi, które nieodmiennie kończą się dobrze (choć czasem trochę to trwa). Opisują życie takim, jakie ono jest - ze wszystkimi pozytywnymi i negatywnymi aspektami. Poruszają problemy, z którymi na co dzień boryka się każdy z nas (brak możliwości zajścia w ciążę, rozwód, samotne macierzyństwo, problemy finansowe), a jednak bohaterowie znajdują wyjscie z sytuacji. Fakt, że są nieco naiwne, bo w życiu jak wiadomo, nie zawsze wszystko dobrze się kończy, ale kiedy człowiek zdycha w depresji - idealne na pocieszenie.
SAMO ŻYCIE
Dopiero po skończeniu lektury, kiedy zapragnęłam ciągu dalszego, zorientowałam się, że jest to druga część trylogii o rodzinie Zagórskich. Jak widać w niczym nie przeszkodziło mi to wejść w ich świat - świat codziennych problemów, z którymi zmaga się wiele z nas.
Mimo iż nie czytałam pierwszej części (już nadrabiam), łatwo odnalazłam się w domu Zagórskich. Nad ich pozornie idealnym zbierają się czarne chmury: z dalekiej Ameryki wraca młodszy brat nestora rodu z żądaniem zwrotu połowy majątku. Prowadzący niewielką księgarnię Jan musi zatem stawić czoła nie tylko konkurencji w postaci wielkiego centrum handlowego (czy tylko ja mam w tym miejscu skojarzenie z Masz wiadomość?), ale również swojemu bratu.
Dodatkowo jego myśli zaprzątają problemy czterech córek: rozwiedzionej Maryli, która nie potrafi pogodzić się z odejściem męża, Gabrysi walczącej jak lew o ciążę, niespokojnego ducha Julii, która dopiero co zerwała zaręczyny z mężczyzną życia, najmłodszej Anielki - od siedmiu lat samotnie wychowującej córeczkę i tak samo długo skrywającej przed wszystkimi tożsamość jej ojca.
Wydawało by się, że to całkiem sporo nieszczęść, jak na jedną rodzinę. A jednak, jeśli sięgniecie po tę pozycję przekonacie się o dwóch rzeczach: po pierwsze to jeszcze nie koniec problemów, po drugie nie ma takiego problemu, z którym nie można sobie poradzić.
BEZPIECZNY NARKOTYK
Rodzinne sekrety wciągają jak narkotyk. Krystyna Mirek prowadzi nas przez ten codzienny świat z wprawą, nie szczędząc emocji, wzruszeń i sekretów. Czyta się błyskawicznie i człowiek chce więcej i więcej.
Moim zdaniem - choć osobiście nie lubię takiego szufladkowania - jest to raczej literatura babska, lekka i przyjemna. Taki balsam na skołataną duszę. Dla mnie równie dobra jak powieści Magdaleny Witkiewicz, Natalii Sochy czy Magdaleny Kordel. Zdecydowanie dla fanów Uroczyska, Malowniczego i Magicznego Miejsca? Taki właśnie jest świat rodziny Zagórskich.