Cześć, mam na imię K. i jestem zakupoholiczką.
Tak mogłaby się zacząć moja historia. Jestem zakupoholiczką. I choć mój zakupoholizm ogranicza się do zakupów w sieci - jakoś łażenie po sklepach wydaje mi się mniej atrakcyjne - to zawsze, ale to ZAWSZE znajdę coś, co mieć chcę.
Czy to książka, bluzka, kurtka, spódnica, spodnie, nowe buty, zegarek, biżuteria, kosmetyki, podkłady, odżywki, tusze, płyty etc. Zawsze znajdzie się jakaś potrzeba. Potrzeba dla której przegrzebuję net w poszukiwaniu okazji. Szperam, szukam, wynajduję, porównuję, sprawdzam.
Zazwyczaj zaczyna się niewinnie. A to jakiś mail z przypomnieniem, że muszę to mieć (dobrze mieć przyjaciół mailowych). A to post na forum. A to inna okazja. W połowie miesiąca zaczynam szukanie - w końcu wypłata za pasem, trzeba przejrzeć net. Co, gdzie, kiedy, za ile, dlaczego. A nie, to ostatnie pytanie mnie nie dotyczy.
Potem nadchodzi święto - Matki Boskiej Pieniężnej. Alleluja!
I zonk.
Zaczyna się liczenie, kalkulowanie i dół. I szukanie na nowo, gdzie by tu... taniej, lepiej, szybciej.
I tak mija dzień za dniem i mój wąż w kieszeni dochodzi do wniosku, że w sumie to jeszcze mi to wszystko potrzebne nie jest. Że w zasadzie mogę poczekać...
Do następnego razu...
Ps. Najczęściej dochodzę do wniosku, że ja tego *** wcale nie potrzebuję, ale co z tego? ;)
*** wpisać odpowiednie
Tak mogłaby się zacząć moja historia. Jestem zakupoholiczką. I choć mój zakupoholizm ogranicza się do zakupów w sieci - jakoś łażenie po sklepach wydaje mi się mniej atrakcyjne - to zawsze, ale to ZAWSZE znajdę coś, co mieć chcę.
Czy to książka, bluzka, kurtka, spódnica, spodnie, nowe buty, zegarek, biżuteria, kosmetyki, podkłady, odżywki, tusze, płyty etc. Zawsze znajdzie się jakaś potrzeba. Potrzeba dla której przegrzebuję net w poszukiwaniu okazji. Szperam, szukam, wynajduję, porównuję, sprawdzam.
Zazwyczaj zaczyna się niewinnie. A to jakiś mail z przypomnieniem, że muszę to mieć (dobrze mieć przyjaciół mailowych). A to post na forum. A to inna okazja. W połowie miesiąca zaczynam szukanie - w końcu wypłata za pasem, trzeba przejrzeć net. Co, gdzie, kiedy, za ile, dlaczego. A nie, to ostatnie pytanie mnie nie dotyczy.
Potem nadchodzi święto - Matki Boskiej Pieniężnej. Alleluja!
I zonk.
Zaczyna się liczenie, kalkulowanie i dół. I szukanie na nowo, gdzie by tu... taniej, lepiej, szybciej.
I tak mija dzień za dniem i mój wąż w kieszeni dochodzi do wniosku, że w sumie to jeszcze mi to wszystko potrzebne nie jest. Że w zasadzie mogę poczekać...
Do następnego razu...
Ps. Najczęściej dochodzę do wniosku, że ja tego *** wcale nie potrzebuję, ale co z tego? ;)
*** wpisać odpowiednie
Bycie matką nie należy do łatwych. Ojcem zapewne też nie, ale ciężko mi się wypowiadać, bo nigdy nie byłam. Ze względów wiadomych. Niemniej to mnie przypadło w udziale szlajanie się z Synem Młodszym po poradniach. Głównie z racji poczucia, że nikt tego lepiej nie zrobi. Niemniej po dzisiejszej wizycie stwierdzam, że kolejny raz idzie tam Mąż, bo mnie delikatnie mówiąc może chuj strzelić. I kto będzie terminy ogarniał?
Jakoś pierwsza wizyta miesiąc temu tak bardzo mi nie dokopała, bo na tę szłam pełna optymizmu. Umówieni byliśmy na godzinę 11, więc naiwnie zakładałam, że o owej 11 trafimy przed oblicze Pani Doktor. W jakimż to błędzie zaiste tkwiłam.
Kilka słów o poradni - jedna z dwóch specjalistycznych w Sąsiednim Większym Mieście. W pierwszej terminy w sierpniu były już wyczerpane. Zapisy na kolejny rok od października. Z racji przypadłości Syna Młodszego czekanie do przyszłego roku nie wchodziło w grę. W tej poradni na termin czekaliśmy ledwie 2 miesiące - chyba specjalista mało popularny.
Poradnia zrzesza w sobie "specjalistów" różnej maści. Mieliśmy z nią do czynienia już przy Synu Starszym, jednakowoż jakość "leczenia" każe mi zastosować w obu przypadkach cudzysłów.
Ale - ad rem!
Z racji miliona różnych specjalistów w jednym miejscu, milion też się tam przewija pacjentów. Różnych. Od noworodków, wędrujących na usg bioderek, poprzez przypadki konsultacyjne jak nasz, chore (laryngolog), niepełnosprawne fizycznie i umysłowo i inne... Pacjenci wszelkiej maści, płci i wieku. "Specjaliści" różni.
Rejestracje są dwie. Ale dopiero przy okienku człowiek się dowiaduje, że na ch..usteczkę sterczał w kolejce pół godziny, skoro jego "specjalista" to w tej drugiej. Oczywiście, są tablice informacyjne, o czym baby recepcyjne* z wielkim fochem informują, przecież "one mówiły" i "jak wół wisi". Tyle że kłębiący się tłum zasłania te tablice umieszczone na wysokości wzroku... dziecka. Dwulatka góra.
Jak już się człowiek do recepcji dobić zdoła i przebrnie przez foch, obrazę i picie kawki, dostępuje zaszczytu udania się pod gabinet lekarski.
Jak już wspominałam - byliśmy umówieni na 11. O 11:30 z gabinetu wychyliła się Pani Doktor z pytaniem, czy ktoś jeszcze do niej. Co za niespodzianka, ktoś jednak czeka! Jakoś stos kart na biurku jej tego nie zasugerował. Byliśmy my (na 11) i jeszcze jedna umęczona matka, umówiona z synem na 11:30.
- To jeszcze tylko chwilkę, zamienię słówko z panią magister - do gabinetu wlazła baba w służbowym fartuchu i kawką w łapie. Przysięgam, że już widziałam wyciąganą spod biurka bombonierkę i dolewany do herbatki spiryt. Stop! Spirytu of kors nie było. Ale mógłby być. Dla zniwelowania trudów pracy.
Po zamienieniu słówka (40 minut!!!) pani dr łaskawie poprosiła do gabinetu... nie, nie nas, bynajmniej. Po 15 minutach konsultacji wypuściła swe ofiary i wyszła znów, wywołując z kart. Dziwnym trafem nasza była na samym dnie :] Na szczęście nikt wcześniej nie zdołał przebrnąć przez rejestrację i udało nam się przed oblicze trafić.
Po kolejnych 20 minutach dostaliśmy polecenie pojawienia się za miesiąc. Błogosławieństwo, odprawa, nara.
I tu objawił się kolejny bareizm. Rejestracja okienek ma 3 (plus jednego konsultanta telefonicznego nie wiem po co - przysięgam, że dodzwonienie się tam zajęło mi pierwszorazowo ponad 20 minut, kolejne 20 minut czekałam na połączenie "jest pani pierwsza w kolejce, proszę czekać"). Nad dwoma widnieje informacja "rejestracja w dniu wizyty", nad jednym zaś "rejestracja na wizytę kolejną".
Według wszelkich prawideł logiki, tego co mnie w szkole uczyli, czytania ze zrozumieniem i tak dalej, po wyjściu z gabinetu udałam się pod okienko "rejestracja na wizytę kolejną", ciesząc się, że przy okienku jest tylko jedna osoba (przy pozostałych dwóch kłębił się dziki tłum).
Błąd. Jakże wielki błąd.
Przecież oczywistym jest, jak mnie baba z recepcji łaskawie na fochu i z krzykiem poinformowała, że kolejka jest JEDNA!!! "Proszę stać i czekać! Aż zawołam!".
Kolejne 30 minut... Dobrze, że mnie na końcu nie poinformowała, że powinnam się udać do innej rejestracji, bo przysięgam, zagryzłabym. Jednak pozwolenie na posiadanie broni ma sens.
Niniejszym oświadczam (będą świadkowie) - na kolejną wizytę w tym przybytku idzie Mąż. Może z racji zawodu będzie miał więcej cierpliwości i siły przebicia. A może szlag go trafi i ktoś wreszcie zrobi z tym ... porządek.
* Z góry (a raczej z dołu) przepraszam za epitety osoby pracujące z zaangażowaniem i z powołania. Ja takich nie spotkałam. Wręcz przeciwnie, takiego braku szacunku dla pacjenta, drugiej osoby, czy zwyczajnie człowieka jeszcze nie widziałam.
Czasem jestem blondynką (pomijając to co na głowie). Taką rzetelną, mentalną blondynką z kawałów. Aż się sama sobie dziwię. I dziwię się innym, że to wytrzymują. Zwłaszcza, kiedy przemieniam się w blondynkę z zacięciem motoryzacyjnym.
Kiedy przeczytałam dowcip o blondynce i oleju, śmiałam się do rozpuku. Wiesz, ten z telefonem do męża i grą słowną. Dziś rzeczywistość zaśmiała się ze mnie.
KOBIETA NAJLEPSZYM KIEROWCĄ ŚWIATA
Jako rzetelna mentalna blondynka posiadam zacięcie motoryzacyjne. Mam słuch absolutny, jeśli chodzi o wysłuchiwanie usterek, piszczenie, stukoty i dziwne szmery z silnika. Te mniej lub bardziej wyimaginowane. Jeszcze w czasie wakacji odbył się między mną a Pierwszym Mężem taki oto dialog:
- Pada mi sprzęgło.
- Jak to ci pada sprzęgło?
- No pada, skrzypi. Mogła to by być linka, ale na forum mitsu piszą... (tu następuje opis usterki i co z nią należy zrobić).
- No to trzeba będzie wymienić.
- Nooo....
Kurtyna.
Oczywiście prawdziwy facet ma to do siebie, że jak coś obieca, to to zrobi. I nie trzeba mu o tym przypominać co pół roku.
PARĘ MIESIĘCY PÓŹNIEJ...
- Z tym sprzęgłem to chyba rzeczywiście nie jest już dobrze - rzekłam, siadając do obiadu.
- Dlaczego?
- A bo jak hamuję i nie docisnę, to mi się kontrolka zapala. Ta wiesz, co to się zapala jak silnik gaśnie. Na biegu no...
Pierwszy Mąż spojrzał z lekka dziwnie, po raz kolejny stwierdził, że trzeba będzie wymienić i zmienił temat.
No jak trzeba to trzeba.
BLONDYNKA PRAWDĘ CI POWIE
Dziś, godziny mniej więcej południowe. Wkurw z powodu oczekiwania z Potworkiem w poczekalni maksymalny. Para idzie uszami.
- Wiesz, to chyba jednak nie kwestia linki - zameldowałam PM smsowo.
- ???
- No bo jak za szybko zakręty biorę, to mi się zapala kontrolka. Ale inna. Taka wiesz... (tu następuje opis konewki z wodą).
- To olej.
- No olałam przecież!
[wymowna cisza]
- To jest kontrolka oleju, trzeba poziom sprawdzić - PM tłumaczy jak dziecku.
- Aha - napisałam elokwentnie, po czym dodałam - Ale chyba jeszcze nie jest tak źle, bo to tylko jak za szybko biorę zakręty, wiesz i samochód się za bardzo przechyla...
(i jak tak teraz czytam ten dialog... nie powiem, co o sobie myślę. Ale na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno - zostałam ogłupiona systemem (pseudo)służby zdrowia).
Ps. Tak, dawno nie wymieniałam oleju :/ Mam nadzieję, że Mitsu mi wybaczy...
Jako że ekonomia rzecz święta, a raz postanowione nie zostaje zmienione, przestawiliśmy w ostatni łikend zegarki. Godzinę wstecz, jakby ktoś potrzebował przypomnienia.
A że są tacy, co potrzebują, to nie wątpię. Osobistym moim kotełom bowiem żołądki przestawić się nie chcą. I tak jestem systematycznie walona już od godziny piątej (godzina ta i tak jest sukcesem, gdyż bowiem wcześniej "poranna pobudka" odbywała się o godzinie 3 w nocy) łapą po pysku, skacze się po mnie, wiesza na roletach, odbija o ściany, sufity, spada na drukarkę i wszystkie te inne atrakcje, mające na celu zwleczenie mnie z łóżka.
Kiedy już półprzytomna się zwlokę (czy zwlekę? a może zwłokę? zwłokiem zapewne jestem ja o tej godzinie w każdym razie), zaczynam udawać się do kuchni - nie nie, nie ma to nic wspólnego z przestrzeniami do przebycia. Udawanie odbywa się bowiem w towarzystwie wijących się wokół kostek kotów, co znacznie spacer szybki utrudnia.
Szybkie dorzucenie do miski, wywalenie jednej z kot na balkon i już można z powrotem się pogrążyć w objęciach. Morfeusza rzecz jasna. Na jakieś 5 minut, kiedy to kocie dupsko marznące na balkonie zaczyna domagać się wpuszczenia do cieplutkiego wnętrza. A że pod drzwiami balkonowymi czeka już żądna zabawy Furia... orgia z kocim wrzaskiem, walką na pazury i syczeniem zaczyna się na nowo...
I tak dzień za dniem... dookoła Wojtek i wkoło Macieju to samo.
A że są tacy, co potrzebują, to nie wątpię. Osobistym moim kotełom bowiem żołądki przestawić się nie chcą. I tak jestem systematycznie walona już od godziny piątej (godzina ta i tak jest sukcesem, gdyż bowiem wcześniej "poranna pobudka" odbywała się o godzinie 3 w nocy) łapą po pysku, skacze się po mnie, wiesza na roletach, odbija o ściany, sufity, spada na drukarkę i wszystkie te inne atrakcje, mające na celu zwleczenie mnie z łóżka.
Kiedy już półprzytomna się zwlokę (czy zwlekę? a może zwłokę? zwłokiem zapewne jestem ja o tej godzinie w każdym razie), zaczynam udawać się do kuchni - nie nie, nie ma to nic wspólnego z przestrzeniami do przebycia. Udawanie odbywa się bowiem w towarzystwie wijących się wokół kostek kotów, co znacznie spacer szybki utrudnia.
Szybkie dorzucenie do miski, wywalenie jednej z kot na balkon i już można z powrotem się pogrążyć w objęciach. Morfeusza rzecz jasna. Na jakieś 5 minut, kiedy to kocie dupsko marznące na balkonie zaczyna domagać się wpuszczenia do cieplutkiego wnętrza. A że pod drzwiami balkonowymi czeka już żądna zabawy Furia... orgia z kocim wrzaskiem, walką na pazury i syczeniem zaczyna się na nowo...
I tak dzień za dniem... dookoła Wojtek i wkoło Macieju to samo.
Nocna Furia pozdrawia
Moje dzieci nie przestają mnie zadziwiać. To co się kłębi w ich głowie, jakim tokiem idą ich myśli pozostaje dla mnie zagadką. Dzisiejsze pytanie Maksa to tylko czubek tej góry lodowej:
- Mamoooo, czy jak wygarbujemy Mikowi skórę, to będzie można zrobić z niej buty?
- yyyy
A zaczęło się zupełnie niewinnie - od impregnacji Mikowych traperów, zakupionych przeze mnie z potrzeby serca. Zupełnie z potrzeby serca, bo zamszowe buty dla dziecka, do tego wiązane, gdy obywatel ze sznurowadłami sobie nie radzi, to zakup mało praktyczny. Ale buty cudne!
Od impregnacji przeszliśmy do definicji skóry sztucznej i prawdziwej, ich cen, sposobów pozyskiwania, aż doszliśmy do... sami widzicie.
Maks w ogóle jest uprzejmy zaskakiwać otoczenie uwagami dotyczącymi właśnie brata. Ostatnią jego ofiarą padła nasza przemiła pani pediatra, którą Maks testował niewinnie patrząc jej w oczy:
- A mój brat nie ma DNA.
- Ygh... - panią dr lekko zacukało, ale szybko odnalazła się w sytuacji - jakby nie miał DNA, to by był robotem.
- Albo by go nie było - dorzuciłam szybko, przeczuwając, co nastąpi dalej.
- To lepiej, żeby go nie było, czy żeby był robotem? - szach-mat.
- Mamoooo, czy jak wygarbujemy Mikowi skórę, to będzie można zrobić z niej buty?
- yyyy
A zaczęło się zupełnie niewinnie - od impregnacji Mikowych traperów, zakupionych przeze mnie z potrzeby serca. Zupełnie z potrzeby serca, bo zamszowe buty dla dziecka, do tego wiązane, gdy obywatel ze sznurowadłami sobie nie radzi, to zakup mało praktyczny. Ale buty cudne!
Od impregnacji przeszliśmy do definicji skóry sztucznej i prawdziwej, ich cen, sposobów pozyskiwania, aż doszliśmy do... sami widzicie.
Maks w ogóle jest uprzejmy zaskakiwać otoczenie uwagami dotyczącymi właśnie brata. Ostatnią jego ofiarą padła nasza przemiła pani pediatra, którą Maks testował niewinnie patrząc jej w oczy:
- A mój brat nie ma DNA.
- Ygh... - panią dr lekko zacukało, ale szybko odnalazła się w sytuacji - jakby nie miał DNA, to by był robotem.
- Albo by go nie było - dorzuciłam szybko, przeczuwając, co nastąpi dalej.
- To lepiej, żeby go nie było, czy żeby był robotem? - szach-mat.
No właśnie za czym? Macie czasem tak, że się zapętlicie i w sumie już nie wiadomo za czym ta gonitwa jest?
Ostatnio mam wrażenie, że podpierając się niemal nosem, nie wiem dokąd pędzę. Wszystko dzieje się w takim tempie, że zaczynam działać jak robot. Do tego stopnia, że światła włączam i wyłączam po kolei, a włączenie najpierw ekspresu do kawy, a potem radia wywołuje dysonans nie do przezwyciężenia.
Czy to kwestia osobnicza - (prawie)perfekcyjna pani domu się kłania, czy nadmiar obowiązków (to chyba nie, przecież zawsze da się więcej), czy może zwyczajne życie - trudno mi ocenić. Ale jak słyszę z ust synów, że ja mam tak fajnie, bo nie jestem dzieckiem i nic nie muszę i mogę robić, co chcę, to mnie pusty śmiech ogarnia.
No mogę robić, co chcę, po tym jak już zrobię to co muszę ;)
Ps. Taka mnie naszła jeszcze refleksja. Kiedy człowiek działa jak automat na turbospidzie, zapomnienie dziecka w samochodzie nie jest niczym niezwykłym. Ja samej siebie bym ostatnio zapomniała.
Ostatnio mam wrażenie, że podpierając się niemal nosem, nie wiem dokąd pędzę. Wszystko dzieje się w takim tempie, że zaczynam działać jak robot. Do tego stopnia, że światła włączam i wyłączam po kolei, a włączenie najpierw ekspresu do kawy, a potem radia wywołuje dysonans nie do przezwyciężenia.
Czy to kwestia osobnicza - (prawie)perfekcyjna pani domu się kłania, czy nadmiar obowiązków (to chyba nie, przecież zawsze da się więcej), czy może zwyczajne życie - trudno mi ocenić. Ale jak słyszę z ust synów, że ja mam tak fajnie, bo nie jestem dzieckiem i nic nie muszę i mogę robić, co chcę, to mnie pusty śmiech ogarnia.
No mogę robić, co chcę, po tym jak już zrobię to co muszę ;)
Ps. Taka mnie naszła jeszcze refleksja. Kiedy człowiek działa jak automat na turbospidzie, zapomnienie dziecka w samochodzie nie jest niczym niezwykłym. Ja samej siebie bym ostatnio zapomniała.
Bardzo często spotykam się z opinią, że kobiety mają gorzej w życiu. I nie, nie chodzi tu bynajmniej o kwestię równouprawnienia, zarobków czy innych tym podobnych "dyrdymałów".
Chodzi o kwestię "pure nature" - kobiety mają gorzej, bo:
- mają hormony (uwaga! mężczyźni okazują się wedle tych opinii takowych nie posiadać - chyba nikt mojego byłego szefa w andropauzie nie widział...)
- mają okres (fakt niezaprzeczalny i rzeczywiście jest to upierdliwość rzadka (sic!) )
- mają PMS!!! (tyle że w związku z tym cierpi raczej ludność mniej lub bardziej okoliczna, chyba że ktoś ma tak, że sam siebie nie może strawić w tym (przed)okresie).
Będąc jednakowoż z Synem Młodszym u chirurga w zeszły piątek, doszłam do wniosku, że już mogę te hormony mieć, mogę mieć @ na okrągło i permanentny PMS, byle nie przechodzić zabiegów związanych z przypadłościami męskimi/chłopięcymi. Zwłaszcza jak trafi się na mało empatycznego lekarza (acz specjalistę znakomitego w swym fachu podobno).
I w zasadzie mogłabym cały ten pakiet dostać na stałe, byle moje dzieci nie musiały tego przeżywać. Niestety.
Bardzo lubię ten idiom. Odrobina kokieterii jeszcze nikomu przecież nie zaszkodziła. Zawsze miło jest posłuchać przyjemnych rzeczy na swój temat. Co jednak, jeśli ktoś ma tak niską samoocenę, że sam nie wierzy w swoje umiejętności/wygląd/zdolności/whatever?
Czasem trudno jest uwierzyć, że ktoś może mieć AŻ TAK niską samoocenę, że w ogóle (bez przesady - W OGÓLE) nie wierzy w siebie. I nieważne skąd to się wzięło. Ważne jest, że nigdy nie czuje się dość dobry.
Często łapiemy się na tym, że gdy ktoś powie nam coś miłego, pierwszą odruchową, wręcz wrodzoną reakcją, jaką wypluwa z siebie mój mózg jest negacja. Wtedy z ust wybiegają słowa "no coś ty", "nie jest tak", "a xyz zrobił to lepiej".
Czy da się z tym walczyć? Oczywiście, jak ze wszystkim. Czy ta walka jest skuteczna? No niestety nie zawsze. Ewentualnie można w porywach osiągnąć stan zadowalający, że ktoś w siebie uwierzy na chwilę. Ale najmniejsza porażka, najmniejsze nawet poczucie, że ktoś coś robi lepiej, umie więcej, ma silniejszą wolę sprawia, że poczucie wartości własnej leci na pysk.
I wcale nie tak łatwo jest podnieść mu się chociażby na kolana.
Czasem trudno jest uwierzyć, że ktoś może mieć AŻ TAK niską samoocenę, że w ogóle (bez przesady - W OGÓLE) nie wierzy w siebie. I nieważne skąd to się wzięło. Ważne jest, że nigdy nie czuje się dość dobry.
Często łapiemy się na tym, że gdy ktoś powie nam coś miłego, pierwszą odruchową, wręcz wrodzoną reakcją, jaką wypluwa z siebie mój mózg jest negacja. Wtedy z ust wybiegają słowa "no coś ty", "nie jest tak", "a xyz zrobił to lepiej".
Czy da się z tym walczyć? Oczywiście, jak ze wszystkim. Czy ta walka jest skuteczna? No niestety nie zawsze. Ewentualnie można w porywach osiągnąć stan zadowalający, że ktoś w siebie uwierzy na chwilę. Ale najmniejsza porażka, najmniejsze nawet poczucie, że ktoś coś robi lepiej, umie więcej, ma silniejszą wolę sprawia, że poczucie wartości własnej leci na pysk.
I wcale nie tak łatwo jest podnieść mu się chociażby na kolana.
Rzadko zdarza mi się fotografować przyrodę. Chyba nie mam do tego oka. Drygu, czy czego tam, co mieć trzeba, by zrobić ładne zdjęcia natury.
Czasem jednak trafia się, że mam takich zdjęć na dysku kilka. I gdy nachodzi mnie chandra, kiedy wydaje mi się, że nic nie potrafię i nic już nie wyjdzie - siadam do takich zdjęć. Bo w naturze nic nie da się spieprzyć. Ona JEST. Sama w sobie. I to już jest ładne.
Czasem jednak trafia się, że mam takich zdjęć na dysku kilka. I gdy nachodzi mnie chandra, kiedy wydaje mi się, że nic nie potrafię i nic już nie wyjdzie - siadam do takich zdjęć. Bo w naturze nic nie da się spieprzyć. Ona JEST. Sama w sobie. I to już jest ładne.
Tytuł brzmi jak przekleństwo, prawda? No bo co może być gorszego od przebywania i podejmowania próby nauczania cudzych bachorów (sic!). Przy czym uprzejmie proszę o nie traktowanie słowa "bachory" personalnie. Ot taki epitet.
Dla mnie bowiem, a z tego co się orientuję obserwując, rozmawiając i wymieniając mniej lub bardziej inteligentne poglądy, nie tylko dla mnie - zawód nauczyciela jawi się jak marzenie niespełnione. I proszę mi tu nie wmawiać, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Doskonale wiem. Miałam epizod nauczycielski w swoim życiu i do dziś odżałować nie mogę, żem tą ścieżką zawodową nie podążyła. Serio serio.
Otóż bowiem ja bym chciała te cudze dzieci... Bardzo. A odkąd własne posiadam, jeszcze bardziej. Z powodów różnych. I niestety nie tylko związanych z idealistycznymi motywami działania ala Siłaczka. Bo niesienie kagańca, tfu... kaganka oświaty to jedno, a bonusy dodatkowe to co innego.
Tak, tak, wiem... Pracy nauczyciela nikt nie docenia. Wszyscy ich (znaczy się to CIAŁO) mają za bandę głąbów i darmozjadów (jakoś nikt nie pomyśli, że to CIAŁO ma całkiem spory wpływ na kształtowanie naszych białych i niewinnych jak ta lilija dzieciątek). Tylko by człowiek psy wieszał.
Pomijam takich, co im się to rzeczywiście należy. To temat na zupełnie inny wątek.
Anyway, tak czy inaczej i wracając do tematu - bym chciała. Teraz. Kiedyś. W przyszłości.
A jeszcze bardziej w okresie 1 września.
I 14 października.
1 i 11 listopada.
Mniej więcej od połowy grudnia.
I w okolicy dwóch zimowych tygodni.
A także w kwietniu.
Dwa razy w maju.
Raz w czerwcu.
Przez lipiec i sierpień.
I tak dookoła Wojtek i wkoło Macieju.
Z pobudek tak zwanych egoistycznych również - by moje dziecko o godzinie 7 rano nie otwierało drzwi Placówki Edukacyjno-Wychowawczej, nie zapalało w niej światła, nie wkurzało cały dzień Pani, bo mamusia musi do roboty pędzić. Świątek, piątek i niedziela. Po 10 lub więcej godzin na dobę.
Tak, moje biedne świetliczane dziecko, niestety ma matkę pracującą na full service. Plus 2 godziny dojazdu dziennie. Przynajmniej społecznie jest doświadczone.
Dla mnie bowiem, a z tego co się orientuję obserwując, rozmawiając i wymieniając mniej lub bardziej inteligentne poglądy, nie tylko dla mnie - zawód nauczyciela jawi się jak marzenie niespełnione. I proszę mi tu nie wmawiać, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Doskonale wiem. Miałam epizod nauczycielski w swoim życiu i do dziś odżałować nie mogę, żem tą ścieżką zawodową nie podążyła. Serio serio.
Otóż bowiem ja bym chciała te cudze dzieci... Bardzo. A odkąd własne posiadam, jeszcze bardziej. Z powodów różnych. I niestety nie tylko związanych z idealistycznymi motywami działania ala Siłaczka. Bo niesienie kagańca, tfu... kaganka oświaty to jedno, a bonusy dodatkowe to co innego.
Tak, tak, wiem... Pracy nauczyciela nikt nie docenia. Wszyscy ich (znaczy się to CIAŁO) mają za bandę głąbów i darmozjadów (jakoś nikt nie pomyśli, że to CIAŁO ma całkiem spory wpływ na kształtowanie naszych białych i niewinnych jak ta lilija dzieciątek). Tylko by człowiek psy wieszał.
Pomijam takich, co im się to rzeczywiście należy. To temat na zupełnie inny wątek.
Anyway, tak czy inaczej i wracając do tematu - bym chciała. Teraz. Kiedyś. W przyszłości.
A jeszcze bardziej w okresie 1 września.
I 14 października.
1 i 11 listopada.
Mniej więcej od połowy grudnia.
I w okolicy dwóch zimowych tygodni.
A także w kwietniu.
Dwa razy w maju.
Raz w czerwcu.
Przez lipiec i sierpień.
I tak dookoła Wojtek i wkoło Macieju.
Z pobudek tak zwanych egoistycznych również - by moje dziecko o godzinie 7 rano nie otwierało drzwi Placówki Edukacyjno-Wychowawczej, nie zapalało w niej światła, nie wkurzało cały dzień Pani, bo mamusia musi do roboty pędzić. Świątek, piątek i niedziela. Po 10 lub więcej godzin na dobę.
Tak, moje biedne świetliczane dziecko, niestety ma matkę pracującą na full service. Plus 2 godziny dojazdu dziennie. Przynajmniej społecznie jest doświadczone.
W tym roku jesienna aura nas rozpieszcza jak tylko się daje. Od dwóch dni co prawda ze słońcem ciut gorzej, ale temperaturą Jesień nadrabia.
Kilka ujęć w promieniach ciepłego jesiennego słońca:
Kilka ujęć w promieniach ciepłego jesiennego słońca:
Nie nie, nie będzie o popularnym filmie z 1982 roku. Ani nawet o tym z roku 1990. Chociaż niektórym mogły się podobać.
48 godzin. Tyle musiałaby chyba mieć moja doba, bym zdążyła ze wszystkim. Chociaż obawiam się, że wtedy wynalazłabym sobie drugie tyle zajęć, by się nie nudzić.
Chwilami nie mam czasu się po tyłku podrapać, a co dopiero zdążyć ze wszystkim co bym chciała.
Jest tyle fajnych książek do przeczytania.
I tyle zdjęć do zrobienia.
I jeszcze więcej do obrobienia.
I opublikowania.
Bądź też nie.
Tyle przepisów do wypróbowania.
Tyle zabaw z dziećmi do spędzania wolnego czasu.
Tyle miejsc do odwiedzenia.
Tyle treningów do zrobienia.
Tyle...
...
Mam wrażenie, że zwykła codzienność (praca, szkoła, SPRZĄTANIE, prasowanie, itd. tylko zabierają czas. Który można by wykorzystać efektywniej.
Tyle że prawdopodobnie nie mając uporządkowanego w miarę życia (tak, wyłazi ze mnie racjonalista), pracy itp. nie miałabym środków do realizacji pozostałych. A może to tylko takie naiwne tłumaczenie lenistwa ;)
Anyway... staram się rozciągać dobę. Kosztem snu rzecz jasna, bo to jest to, z czego jeszcze w miarę zrezygnować się da. Chociaż częściowo.
No bo jak tu iść spać, jak do obejrzenia jeszcze tyle fajnych seriali :P
48 godzin. Tyle musiałaby chyba mieć moja doba, bym zdążyła ze wszystkim. Chociaż obawiam się, że wtedy wynalazłabym sobie drugie tyle zajęć, by się nie nudzić.
Chwilami nie mam czasu się po tyłku podrapać, a co dopiero zdążyć ze wszystkim co bym chciała.
Jest tyle fajnych książek do przeczytania.
I tyle zdjęć do zrobienia.
I jeszcze więcej do obrobienia.
I opublikowania.
Bądź też nie.
Tyle przepisów do wypróbowania.
Tyle zabaw z dziećmi do spędzania wolnego czasu.
Tyle miejsc do odwiedzenia.
Tyle treningów do zrobienia.
Tyle...
...
Mam wrażenie, że zwykła codzienność (praca, szkoła, SPRZĄTANIE, prasowanie, itd. tylko zabierają czas. Który można by wykorzystać efektywniej.
Tyle że prawdopodobnie nie mając uporządkowanego w miarę życia (tak, wyłazi ze mnie racjonalista), pracy itp. nie miałabym środków do realizacji pozostałych. A może to tylko takie naiwne tłumaczenie lenistwa ;)
Anyway... staram się rozciągać dobę. Kosztem snu rzecz jasna, bo to jest to, z czego jeszcze w miarę zrezygnować się da. Chociaż częściowo.
No bo jak tu iść spać, jak do obejrzenia jeszcze tyle fajnych seriali :P
Większość bajek kończy się słynnym "i żyli długo i szczęśliwie". Nie tym razem.
Ten październikowy łikend już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z nieuchronnym odejściem. I nie mam tu na myśli jedynie odejścia Ani. Zanim bowiem dowiedziałam się o tym w niedzielę wieczorem, dwa zupełnie inne wydarzenia wstrząsnęły naszą małą prywatnością.
Pierwsze - wypadek Julesa Bianchiego. Zawsze gdy na torze F1 dzieje się coś takiego, jak za naciśnięciem magicznego przycisku wracają wydarzenia z 1994 roku. F1 to niebezpieczny sport. Zabiera zbyt wcześnie, zbyt młodo.
Drugie - o charakterze bardzo prywatnym, wstrząsnęło mną bardzo. Jak to jest, że ktoś jest, a za chwilę go nie ma. Tak nagle. Niespodziewanie zupełnie.
W jednej chwili masz 20 lat, wymarzone studia, perspektywy, marzenia, nieograniczone możliwości.
W drugiej... nie masz nic. Nie ma już ciebie. Potworny ból, szok dla bliskich, niezrozumienie.
Nie da się otrząsnąć z czegoś takiego jak śmierć dziecka. Nie mam zrozumienia dla cierpienia, śmierci młodych, pełnych życia osób.
Nikt nie zna dnia, ani godziny. Smutne, ale bardzo prawdziwe.
Niestety.
Ten październikowy łikend już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z nieuchronnym odejściem. I nie mam tu na myśli jedynie odejścia Ani. Zanim bowiem dowiedziałam się o tym w niedzielę wieczorem, dwa zupełnie inne wydarzenia wstrząsnęły naszą małą prywatnością.
Pierwsze - wypadek Julesa Bianchiego. Zawsze gdy na torze F1 dzieje się coś takiego, jak za naciśnięciem magicznego przycisku wracają wydarzenia z 1994 roku. F1 to niebezpieczny sport. Zabiera zbyt wcześnie, zbyt młodo.
Drugie - o charakterze bardzo prywatnym, wstrząsnęło mną bardzo. Jak to jest, że ktoś jest, a za chwilę go nie ma. Tak nagle. Niespodziewanie zupełnie.
W jednej chwili masz 20 lat, wymarzone studia, perspektywy, marzenia, nieograniczone możliwości.
W drugiej... nie masz nic. Nie ma już ciebie. Potworny ból, szok dla bliskich, niezrozumienie.
Nie da się otrząsnąć z czegoś takiego jak śmierć dziecka. Nie mam zrozumienia dla cierpienia, śmierci młodych, pełnych życia osób.
Nikt nie zna dnia, ani godziny. Smutne, ale bardzo prawdziwe.
Niestety.
Tym razem tak totalnie dla oderwania się. Nic artystycznego. Nic specjalnego. Jednak w obliczu dnia wczorajszego, dla mnie to jak podładowanie baterii.
Tym razem cudowny park Krka - vol. 1
Tym razem cudowny park Krka - vol. 1