Tom pierwszy Róża z Wolskich rozpoczyna się w roku 2011, kiedy to Nina Hirsch, doktor historii sztuki, udaje się do Gutowa, by w imieniu swojej matki - despotycznej Ireny Hirsch - zorganizować pogrzeb jej siostry, Agaty. Stosunki rodzinne owiane są głęboką tajemnicą (siostry od lat nie utrzymują żadnych kontaktów, a Irena w ogóle nie chce na ten temat rozmawiać) i niestety mimo iż autorka porusza je w powieści kilkakrotnie, jedynie się po nich "prześlizguje", nie rozwiązując zagadki. Pozwala to mieć nadzieję, iż cykl będzie kontynuowany.
Po przyjeździe do Gutowa Nina zatrzymuje się w znanym czytelnikowi z Cukierni pałacu Zajezierskich, w którym obecnie znajduje się hotel. Właścicielką hotelu jest ni mniej ni więcej, tylko Iga Toroszyn - jedna z bohaterek poprzedniego cyklu - którą przewrotny los połączył z Zajezierskimi. Iga wyszła za mąż za potomka hrabiego Tomasza, znanego z ostatniej części cyklu Anglika Xsawiera Toroszyna i wraz z nim przejęła schedę po przodkach.
Skąd to nagłe zainteresowanie malarką?
Czy obraz hrabiego również znajduje się na celowniku złodzieja?
Kim była tak naprawdę Róża z Wolskich i dlaczego budzi takie emocje?
Iga zleca Ninie prywatne śledztwo. Dzięki niemu poznajemy losy małej polskiej dziewczynki, która pewnego dnia stanie się znaną malarką i francuską księżną. Nim jednak do tego dojdzie, czytelnink pozna zawiłą i przejmującą historię jej życia, a wędrując po paryskich uliczkach odkryje niejedną głęboko skrywaną tajemnicę.
Paryż przełomu wieków, konwenanse, wojna, zawiłe losy polskich emigrantów - to wszystko buduje cudowną historię, obok której nie da się przejść obojętnie. Wątek współczesny jest tylko dodatkiem do tej opowieści, skonstruowanej z niezwykłą dbałością o szczegóły.
*Źródło zdjęcia: lubimyczytac.pl
Powieść podobała mi się, jednak nie na tyle, by szukać kolejnych z jej skandynawskiego cyklu, których bohaterem jest detektyw Anders Knutas.
Kolejną część cyklu odkryłam dopiero tego lata. Tym razem w formie audiobooka. Niewypowiedziany - powieść, która po raz kolejny dzieje się na Gotlandii, wyspie należącej do Szwecji.
Brutalne zabójstwo fotografa Henriego Dahlstroma wybudza z zimowego odrętwienia mieszkańców Gotlandii. Dahlstrom jest znanym w okolicy bywalcem parkowych libacji. Zostaje zamordowany po tym, jak wygrywa dużą sumę pieniędzy na wyścigach konnych, co staje się najbardziej prawdopodobnym motywem morderstwa. Sprawa zbiega się w czasie z zaginięciem 14-letniej Fanny Janson, pracującej w miejscowej stadninie. Podejrzenia padają na Amerykanina, który również w niej pracuje. Wszystko się komplikuje, gdy zdjęcia nieletniej ofi ary zostają znalezione w piwnicy Dahlberga.*
Słuchając kolejnych rozdziałów, z niecierpliwością czekałam, kiedy owo brutalne zabójstwo zbiegnie się z zaginięciem nastolatki. Tymczasem okazało się, iż opis na okładce okazał się mało prcyzyjny i przez 3/4 książki całe śledztwo toczy się wokół postaci zamordowanego fotografa.
Mari Jungsted bardzo precyzyjnie łączy ze sobą wszystkie wątki, wplatając w nie rysy z życia osobistego głównych bohaterów. Cykl nade wszystko przypomina mi powieści Nele Neuhaus z Pią Kirchoff i Olivierem Bodensteinem. Z całą pewnością sięgnę po kolejny tom sagi, by przekonać się, czy czyta się go równie łatwo i przyjemnie jak poprzedni.
*cytat i zdjęcie zaczerpnięte ze strony: lubimycztac.pl
Nie masz profilu na facebooku, to tak jakbyś w ogóle nie istniał - usłyszałam lata temu. Dosłownie lata, bo od tego czasu minęło lekko licząc z 5 lat.
Przez ten czas zżyłam się z twarzoczaszką. Początkowo publikowałam namiętnie na prawo i lewo, linkowałam, lajkowałam (bardzo nie lubię tego słowa) i starałam się robić wszystko, by istnieć.
Tyle tylko, że w tym "istnieniu" zatraciłam samą siebie. Tworzyłam profil ocenzurowany. Nie, nie, nie wrzucałam tam wszystkiego jak leci. Treści były starannie selekcjonowane. Tworzyłam swój wizerunek w oparciu o tak naprawdę nie wiem co.
I nie wiem po co.
By przypodobać się innym?
By istnieć?
Tak naprawdę 3/4 moich "znajomych" twarzoczaszkowych nie obchodzi moja osoba.
Zaglądają na mój profil, czytają.
Za chwilę przechodzą do profilu innych osób i zapominają, o czym przed chwilą czytali.
Ten, kto naprawdę chce wiedzieć, co u mnie, zadzwoni, napisze, przyjdzie.
Nie zadowoli się tym, co opublikowałam, bo jest to zaledwie ułamek mojego życia.
Niewielki procent.
Ilu z Was tak ma?
Tak naprawdę ile z tych twarzoczaszkowych znajomości jest znajomościami prawdziwymi?
Na ile publikowane posty są prawdziwe i nie są zwykłym lansem?
Ile z tych szumnie zwanych znajomych naprawdę interesuje, co u Was słychać?
Znak czasów?
Może.
Coraz szybciej.
Coraz więcej.
Coraz intensywniej.
Byliśmy w zeszły łikend w Puszczy odwiedzić Syna Starszego.
Ośrodek położony w głuchym lesie.
Do najbliższej cywilizacji z jednym podrzędnym sklepem kilka kilometrów.
Do najbliższego większego miasta - kilkanaście.
Brak zasięgu.
Brak telewizji.
Całkowita skrajność.
I nagle okazało się, że mamy dla siebie więcej czasu.
Więcej czasu dla dzieci.
Nie spędzamy długich godzin wpatrzeni w ekran telefonu/telewizora/tabletu.
Chłoniemy rzeczywistość.
Czy potrafiłabym tak na co dzień?
Nie wiem.
Ja, dziecko internetu, które bez telefonu nie rusza się nigdzie, czułam się tam bardzo dobrze.
I nie brakowało mi niczego.
TV nie oglądam od lat.
Internet chyba powinnam zacząć ograniczać, bo (na starość dochodzę do coraz ciekawszych wniosków ;) ) życie przecieka mi między palcami.
Nie wiem, czy chcę istnieć tylko jako profil na twarzoczaszce, nie mając z życia nic poza namiętnym publikowaniem postów i życiowym ekshibicjonizmem.
Co kogo w końcu obchodzi, jaki kolor papieru toaletowego wybrałam w tym tygodniu i czy w lodówce mam tylko światło, czy może jeszcze słoik jogurtu. Naturalnego oczywiście...
Wrócił Syn Starszy z obozu karatA.
Ciut wyższy.
Ciut mężniejszy.
Ciut jakby bardziej ogarnięty.
Z kolejnymi dwoma stopniami zaliczonymi
Ze zmienionym kolorem pasa.
Ze zmienionym stosunkiem do sportu.
Jednym słowem dostał szmergla lekkiego. Dzień obozowy bowiem zaczynał się o godzinie 7 rano, poranną przebieżką (5 kółek dookoła ośrodka). W ciągu dnia 3 treningi, ponowny trucht dookoła ośrodka (w zależności od stopnia zdyscyplinowania gawiedzi od 5 do 15 okrążeń), jazda konna, gra w piłkę, trening karate w wodzie itd. itd.
Dodatkowe elementy dyscyplinujące, wprowadzane przez kadrę namiętnie, to pompki i przysiady w ilościach hurtowych (od 100 w górę, na zasadzie "kto da więcej").
Co ciekawe ów rygor Syna Starszego nie zniechęcił wcale. W końcu jedna z pięciu podstawowych zasad karate mówi: po pierwsze rzecz w tym, by doskonalić charakter.
No to doskonalił chłopak namiętnie, doskonalił. Do tego stopnia, że po powrocie do domu miejsca sobie znaleźć nie może i w necie non stop układy kata wszelakie ogląda.
Wieczorem natomiast zażądał od matki, czyli mnie (jakby ktoś miał wątpliwości) przebieżki. Zapodaliśmy zatem slow jogging - niemal 6 kilometrów dookoła wsi. Niestety chyba zbyt slow, jak na Syna. Gęba mu się bowiem nie zamykała, a rozrzut pytań zadawanych w trakcie miał szeroki: od tego dlaczego ta Ziemia dookoła tego Słońca się kręci (miast pójść w pizdu w swoją stronę), aż po budowę, funkcje i zasady działania śledziony.
Boję się kolejnego treningu. Coś czuję, że młody nie odpuści ;)
Ze zmienionym stosunkiem do sportu.
Jednym słowem dostał szmergla lekkiego. Dzień obozowy bowiem zaczynał się o godzinie 7 rano, poranną przebieżką (5 kółek dookoła ośrodka). W ciągu dnia 3 treningi, ponowny trucht dookoła ośrodka (w zależności od stopnia zdyscyplinowania gawiedzi od 5 do 15 okrążeń), jazda konna, gra w piłkę, trening karate w wodzie itd. itd.
Dodatkowe elementy dyscyplinujące, wprowadzane przez kadrę namiętnie, to pompki i przysiady w ilościach hurtowych (od 100 w górę, na zasadzie "kto da więcej").
Co ciekawe ów rygor Syna Starszego nie zniechęcił wcale. W końcu jedna z pięciu podstawowych zasad karate mówi: po pierwsze rzecz w tym, by doskonalić charakter.
No to doskonalił chłopak namiętnie, doskonalił. Do tego stopnia, że po powrocie do domu miejsca sobie znaleźć nie może i w necie non stop układy kata wszelakie ogląda.
Wieczorem natomiast zażądał od matki, czyli mnie (jakby ktoś miał wątpliwości) przebieżki. Zapodaliśmy zatem slow jogging - niemal 6 kilometrów dookoła wsi. Niestety chyba zbyt slow, jak na Syna. Gęba mu się bowiem nie zamykała, a rozrzut pytań zadawanych w trakcie miał szeroki: od tego dlaczego ta Ziemia dookoła tego Słońca się kręci (miast pójść w pizdu w swoją stronę), aż po budowę, funkcje i zasady działania śledziony.
Boję się kolejnego treningu. Coś czuję, że młody nie odpuści ;)
Tej książki byłam bardzo ciekawa, ponieważ King kojarzy mi się głównie z mniej lub bardziej abstrakcyjnymi horrorami o fantastycznym zabarwieniu. W każdym razie z ksiażkami, które mają sobie elementy sf, za którym ja osobiście nie przepadam. "Pan Mercedes" miał być dla odmiany typowym kryminałem. A co z niego wyszło?
Jak już wspomniałam Pan Mercedes został okrzyknięty "pierwszym kryminałem mistrza horroru", choć według mnie - po lekturze stwierdzam - typowym kryminałem nie jest. Od początku wiemy, kim jest morderca, jakie są jego pobudki, co nim kieruje i jak mocno psychicznie jest chorą jednostką.
W powieści Kinga zostaje odwrócona kolejność - nie ma etapu dochodzenia do tego, kto jest mordercą, nie ma typowej zagadki. Co jak dla mnie kwalifikuje ją raczej do psychologicznego studium zbrodni lub, w ostateczniści, thrilleru psychologicznego.
Źródło: lubimyczytac.pl |
Powieść Pan Mercedes ma w sobie jednak element grozy, typowy dla powieści Kinga - jest nim śmiertelny wyścig z czasem i chorym umysłem jednostki niepoczytalnej, którego stawką jest ludzkie życie.
Znakomita kreacja postaci, niewiarygodne tempo akcji, zaskakujące zwroty i zaskoczenia: oto właśnie historia opowiedziana "językiem Kinga" - perełka <3
Wsi spokojna, wsi wesoła... ale czy zawsze? Jaki nastrój - takie zdjęcia zazwyczaj. Widać to u wielu osób fotografujących mniej lub bardziej z przypadku.
Poniżej odrobina tygodnia 31 w HDR.
O tym, co znalazłam w piwnicy domu rodziców, pisałam już wcześniej.
Dla mnie, dziecka automatyki całkowitej (od pomiaru światła, poprzez autofocus, niemal do programowych fot :P) przestawienie się na obiektyw niemal w 100% manualny było nielada wyzwaniem.
Ale kto nie ryzykuje ten nie ma ;) Mam nadzieję, że z każdym zdjęciem będzie tylko lepiej.
Tymczasem w powieści Mariola, moje krople... czytelnik, zwłaszcza ten starszy ;), trafia w świat, który ma prawo pamiętać: w świat absurdów, żywności na kartki, pustych półek sklepowych i lewych interesów. Jednym słowem - w barwne czasy PRL-u.
Po przeczytaniu kilku pierwszych zdań poczułam się, jak w komedii Barei. Tyle tylko, że było mniej śmiesznie. W ksiażce tej absurd goni absurd, niby teatr ale nie do końca, niby dyrektor ale niewiele ma do powiedzenia, personel robi co chce, a władzy wydaje się, że ma coś do powiedzenia...
Ot i cała filozofia ;)
Zdecydowaną antypatię budzi we mnie dyrektor teatru - podtatusiały amant, któremu wydaje się, że wszystko może. Bez żenady molestuje swoją sekretarkę, która godzi się na to dla wyimaginowanej kariery.
W teatrze zresztą, jak to w rodzinie artystów, każdy romansuje z każdym i wszyscy wszystko i wszystkich oraz przed wszystkimi ukrywają.
Z żalem przyznaję, że ta pozycja mnie rozczarowała, a od połowy marzyłam już o tym, by ją skończyć, choć po cichu miałam nadzieję, że "coś się jednak wydarzy". Nie wydarzyło się. Jest lekko, jest momentami zabawnie, ale niestety tym razem bez polotu.
*Źródło zdjęcia: lubimyczytac.pl
Najpierw był wielki ogromny sprzeciw: Nigdzie nie jadę! [czerwiec]
Potem zachwyt: Jadę na obóz karate! Będę miał żółty pas. [lipiec]
Oswojenie z wyjazdem: Mhm, jadę. [początek sierpnia]
W dniu wyjazdu nastąpiła la katastrofaaaa.
Pobudka o godzinie 3. nad ranem. Wymyślanie, co mnie boli i dlaczego.
Podbudka o 6 rano i ryk do 8: Nie chcę jechać w ogóle. Nie chcę jechać bez was. Nie chcę jechać autokarem.
(nie muszę mówić chyba, jakie myśli przelatywały mi przez głowę: od odpuśćmy, przez odwieźmy go, po przyzwyczai się... chyba).
No i pojechał...
Potem zachwyt: Jadę na obóz karate! Będę miał żółty pas. [lipiec]
Oswojenie z wyjazdem: Mhm, jadę. [początek sierpnia]
W dniu wyjazdu nastąpiła la katastrofaaaa.
Pobudka o godzinie 3. nad ranem. Wymyślanie, co mnie boli i dlaczego.
Podbudka o 6 rano i ryk do 8: Nie chcę jechać w ogóle. Nie chcę jechać bez was. Nie chcę jechać autokarem.
(nie muszę mówić chyba, jakie myśli przelatywały mi przez głowę: od odpuśćmy, przez odwieźmy go, po przyzwyczai się... chyba).
No i pojechał...
Kontaktu z Potworem brak. Telefony zostały odebrane, co by wychowawcom nie utrudniać roboty (doprawdy dzieciaki wiszące na słuchawce z glutami po brodę, to ciężki orzech do zgryzienia dla opiekuna - doświadczyłam w pierwszych latach bytności opiekunem kolonijnym grup najmłodszych).
Ale, ale... o 20. dostanie telefon na godzinę. Będzie można zadzwonić. Wypytać. Pocieszyć. Powiedzieć, że się przyjedzie. Pogłaskać wirtualnie po główce.
Godzina 17... chodzę nerwowo z kąta w kąt, Mąż się nabija złośliwie :P
Godzina 18... nie mogę sobie znaleźć miejsca. Do Męża dołączył Potworek.
Godzina 19... jeszcze godzina.
19:45
Jest! Dzwoni! Gdzie ten cholerny telefon?
- Haloooooo?
- Mamoo? Dlaczego mi nie dałaś pieniędzy!?!
Yyy.. tak, ten tego.
Chyba nie będzie tak źle?
Miał być spacer i piękne foty w świetle ZŁOTEJ godziny, tymczasem godzina okazała się początkowo lekko szara i pochmurna ;)
Ale robiliśmy z Potworami, co się dało i wróciliśmy z tarczą ;)
#fotograficznie
Perseidos pieśni dziesięć aka walka z chaotycznie latającymi kawałkami na nieboskłonie
11:57:00
Co prawda plener ten miał się odbyć w środku nocy, ale jak inaczej polować na spadające z nieba coś, jak nie w kompletnej ciemności? Sztuka wymaga poświęceń! (poprzedniej nocy nie poświeciłam się za bardzo z racji globalnego zachmurzenia nad moją wsią, więc czas był nadrobić).
Dzieki uprzejmości panów wojskowych dostaliśmy pozwolenie na wjazd nocą na poligon (a kule świszczały nam nad uszami niemalże ;) ) i tak oto o godzinie 23 znaleźliśmy się w środku pustego lasu, w kompletnych ciemnościach (nie licząc nadlatującej od strony niedalekiej metropolii łuny światła) oraz w bardzo malowniczych okolicznościach przyrody.
Wyobraźcie sobie opuszczony, zrujnowany kościół (bez dachu), ciemną noc, stojący nieopodal krzyż, szelest gałęzi i podejrzane szmery wyłażące z każdego kąta. Tak właśnie było!
By rozładować atmosferę zostaliśmy uraczeni historią o białej damie, tudzież wisielcach okolicznych. W końcu podobno wiadomo, że ludzie najczęściej wieszali się przy kościołach. Ja myślałam, że na strychach, bo im się dalej iść nie chciało, ale co ja tam wiem :P
I tak oto uroczo żartując rozpoczęliśmy polowanie na chaotycznie latające kawałki badziewia (nie mam na myśli kul :P, a pojęcie ukradzione z twarzoczaszki, do czego się niniejszym przyznaję się bez bicia i autora bardzo przepraszam) z częstotliwością max 2 zdjęć na minutę.
Co wyszło to wyszło, podejrzewam że inni uczestnicy pleneru mają bardziej spektakularne efekty niż ja, ale przynajmniej wesoło było. No i pouczająco zarazem. Wniosków odnośnie fotografowania nocą, fotografowania gwiazd (nie mylić z celebrytamY) i malowania światłem mam całą masę.
A kiedy tak już sobie powoli zmierzaliśmy do domu, w okolicach godziny 1. od strony pewnego wojskowego padło pytanie, które wprawiło nas w lekki stupor: czy nikomu nic się nie stało?
Zaraz... to on wiedział, że stać się może i NIC nie powiedział? Hmmm...
Może jednak te wisielce...
I te białe damy...
Coś ten tego...
Jest na rzeczy ? ;)
Ps Mężu czytając ostatnio moje opracowanie pewnego tekstu stwierdził, że już po pierwszym zdaniu widać, że to ja pisałam :> Nie wiem, czy to komplement, ale cieszy, że chociaż Ktoś poznaje mój styl :P
Ps2 Dodałabym złośliwy komentarz do powyższego pe-esa, ale zostałam wczoraj uświadomiona przez pewnego przemiłego kolegę (Mikołaj, wiem że to czytasz!!), że jestem straszną jędzą i bardzo współczuje mojem mężowi takiej wojującej feministki w chacie :P Well... widziały gały, co brały, o!
Ps3Ciekawe, czy mój biedny uciśniony Mąż ma takie samo zdanie :P
Ps3Ciekawe, czy mój biedny uciśniony Mąż ma takie samo zdanie :P
W poprzednim poście pisałam o moich ostatnich odkryciach "autorskich" i literackich. Kolejna książka jest dla mnie podobnym odkryciem.
Co prawda prozę Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zdążyłam już dość dobrze poznać (pisałam o jej książkach tutaj, tutaj i tutaj). Absolutnie zachwycona stylem postanowiłam sięgnąć po jedną z jej najnowszych powieści Fortuna i namiętności. Klątwa. I przepadłam z kretesem.
Początkowo miałam wątpliwości, czy mi się spodoba. I bynajmniej nie chodziło o styl, a raczej o realia, w jakich książka została osadzona:
Litwa, rok 1733. Na stosie ginie młoda dziewczyna oskarżona o czary. Przed śmiercią rzuca klątwę na winnych swojej krzywdy. Odtąd pech nie przestanie im towarzyszyć…
Tymczasem w kraju zaczyna się gorący czas: śmierć króla Augusta II i wolna elekcja. Dwa przeciwne obozy zjeżdżają do Warszawy, by wybrać następcę. (Źródło)
Co prawda prozę Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk zdążyłam już dość dobrze poznać (pisałam o jej książkach tutaj, tutaj i tutaj). Absolutnie zachwycona stylem postanowiłam sięgnąć po jedną z jej najnowszych powieści Fortuna i namiętności. Klątwa. I przepadłam z kretesem.
Początkowo miałam wątpliwości, czy mi się spodoba. I bynajmniej nie chodziło o styl, a raczej o realia, w jakich książka została osadzona:
Litwa, rok 1733. Na stosie ginie młoda dziewczyna oskarżona o czary. Przed śmiercią rzuca klątwę na winnych swojej krzywdy. Odtąd pech nie przestanie im towarzyszyć…
Tymczasem w kraju zaczyna się gorący czas: śmierć króla Augusta II i wolna elekcja. Dwa przeciwne obozy zjeżdżają do Warszawy, by wybrać następcę. (Źródło)
Po raz kolejny przekonałam się, że można napisać powieść, wplatając w nią bogato wątki historyczne tak, by czytało się ją z zapartym tchem. Ja nie mogłam się od tej książki oderwać. I nawet nie chodzi o samą fabułę: wątek romantyczny przeplata się ze społecznym, by znów do owego romantyzmu i romansów porócić. Można by rzec: nuda.
Źródło: lubimyczytac.pl
Można by, gdyby nie osoba autorki, jej niepowtarzalnego stylu, dbałości o szczegóły, umiejętności trzymania w napięciu i wplatania w powieść elementów, których nikt by się w niej nie spodziewał: jak choćby postać nimfomanki, kasztelanki Cecylii, gotowej oddać się każdemu, kto ją będzie chciał, zawsze i wszędzie, tu i teraz. A jeśli nie ma chętnego, to.. sami doczytajcie.
Fortuna i namiętności. Klątwa to nie tylko romans, to pełna przygód, zwrotów akcji i zwrotów zawiedzionych serc ;) historia, która na pewno przypadnie do gustu miłośnikom tego typu literatury. A jak widać na moim przykładzie - nie tylko im.
Z niecierpliwością czekam na drugą część.
Mam ostatnio szczęście do nieznanych mi wcześniej autorów, od których książek nie mogę się wręcz oderwać. Ty razem w moje ręce trafiła stara, bo kilku już letnia ;), powieść Krzysztofa Kotowskiego Niepamięć.
Nie znałam autora, co być może samo w sobie jest ignorancją - jak mówi jego nota biograficzna:
Polski pisarz, scenarzysta, dziennikarz telewizyjny i radiowy. Z wykształcenia psycholog. Pracował jako prowadzący i DJ w Radiu "Solidarność", "ESKA", Radiu "Zet". W latach 90. był wydawcą, producentem i prowadzącym w TVP między innymi takich programów jak "Kawa czy Herbata", "Żyć Bezpieczniej", "Rhytmiks". (Źródło)
Może wynika to z faktu, że ani ESKI, ani Radia Zet nie słucham, a tym bardziej programu Kawa czy Herbata nie oglądam, niemniej trafiłam na to nazwisko po raz pierwszy.
Zaciekawiła mnie już sama okładka. Potem przeczytałam opis na niej. Rozpoczęłam pierwszy rozdział. I przepadłam dla rodziny ;)
Nie znałam autora, co być może samo w sobie jest ignorancją - jak mówi jego nota biograficzna:
Polski pisarz, scenarzysta, dziennikarz telewizyjny i radiowy. Z wykształcenia psycholog. Pracował jako prowadzący i DJ w Radiu "Solidarność", "ESKA", Radiu "Zet". W latach 90. był wydawcą, producentem i prowadzącym w TVP między innymi takich programów jak "Kawa czy Herbata", "Żyć Bezpieczniej", "Rhytmiks". (Źródło)
Może wynika to z faktu, że ani ESKI, ani Radia Zet nie słucham, a tym bardziej programu Kawa czy Herbata nie oglądam, niemniej trafiłam na to nazwisko po raz pierwszy.
Zaciekawiła mnie już sama okładka. Potem przeczytałam opis na niej. Rozpoczęłam pierwszy rozdział. I przepadłam dla rodziny ;)
Źródło: lubimyczytac.pl
Bardzo podoba mi sie pomysł z narratorem "duchem". Podoba mi się również styl. I fabuła - z pozoru zwykła historia kryminalna, ale ma w sobie to coś. Nawiązanie do eksterminacji Żydów - brutalne. Do eksperymentów na ludziach - wstrząsające. Motyw przyjaźni umierającej starszej kobiety i policjanta z samobójczą przeszłością uświadamiają, że w życiu nigdy nie jest za późno na to, by coś naprawić.
Jedyne co mi nie pasowało, to wplecenie, dość nieudolne, podróży w czasie i metafizyki. A może po prostu tego wątku nie zrozumiałam ;)
Polecam :)
Korzystając z nieobecności Potworów, które jeśli chodzi o spacerowanie "bez celu" wielce marudne są, wybraliśmy się z Mężem na romantyczny spacer po polu mieszanym.
Definicja pola mieszanego jest bardzo prosta - znajduje się na nim wszystko, co tylko na polu znaleźć można: żyto, owies, pszenica i pozostałe zboże rozmaite, zapyziała trawa, chaszcze, wypalona w pień ziemia, wysokie pod szczyt Krępaku pola kukurydzy, pomiędzy nimi tory kolejowe i inne śmieci nader często wyrzucane przez największego wroga przyrody - człowieka.
Oczywiście celem przewodnim wycieczki była szeroko pojęta fotografia - a tu kłosik, a tam zachód słońca, gdzie inndziej żuczek, robaczek, pajączek, malownicze źdźbło trawy.
Mąż powoli dostawał spazmów, gdyż bowiem w jego opinii wlekłam się jak mucha w smole. Ale jak tu się wlec inaczej, skoro dookoła tyle ciekawego do zarejestrowania.
Złota godzina powoli nam przeszła w złotą noc i tak brnąc przez pola dotarliśmy do wysokiego na co najmniej 2 metry pola kukurydzy. Osobiście, żeby cokolwiek ponad nim zobaczyć (jak chociażby to, gdzie się kończy) musiałam się wdrapać na Męża :P
Zabawa w dzieci kukurydzy była dla mnie mało atrakcyjna, ale Mąż uparł się nie wracać tą samą drogą, którą przyszedł. Ten typ tak ma. Brnęliśmy więc poprzez pole - Mąż zachwycony, ja nieco mniej, gdyż bowiem pomiędzy tymi łanami często gęsto napotkać można w naszych okolicach dziki. A spotkanie oko w oko z lochą z młodymi jakoś tak mało sympatycznie mi się jawiło.
Mniej więcej po pół godzinie dotarliśmy do... torów kolejowych, a konkretnie do terenów PKP. Pracownicy kolei jakoś mało byli nami zainteresowani, przeszliśmy sobie zatem pomiędzy stojącymi tu i ówdzie na bocznicy wagonami i wzdłuż torów dotarliśmy do cywilizacji.
I wszystko było by pięknie i ładnie, gdyby nie fakt, że Mężu na owym polu wszedł w konflikt z pewną meszką (tak zakładam, bo nijak panny nie widziałam - aczkolwiek skutki jej działalności są odczuwalne do dziś).
Owa meszka, musi rozzłoszczoną będąc, upatrzyła sobie Mężową nogę i zrobiła sobie z niej stołówkę. Skutek okazał się opłakany - do dziś, niemal tydzień po wycieczce, Mężu może jedynie pomarzyć o założeniu jakiegokolwiek obuwia. Stopa bowiem ma wygląd i rozmiary słoniowej nogi, a lekarz rodzinny już szykuje narzędzia i opowiada o najsuteczniejszych sposobach amputacji.
Także jakby kto marzył o kilkutygodniowym L4 - warto chodzić po polach! Warto!
Definicja pola mieszanego jest bardzo prosta - znajduje się na nim wszystko, co tylko na polu znaleźć można: żyto, owies, pszenica i pozostałe zboże rozmaite, zapyziała trawa, chaszcze, wypalona w pień ziemia, wysokie pod szczyt Krępaku pola kukurydzy, pomiędzy nimi tory kolejowe i inne śmieci nader często wyrzucane przez największego wroga przyrody - człowieka.
Oczywiście celem przewodnim wycieczki była szeroko pojęta fotografia - a tu kłosik, a tam zachód słońca, gdzie inndziej żuczek, robaczek, pajączek, malownicze źdźbło trawy.
Mąż powoli dostawał spazmów, gdyż bowiem w jego opinii wlekłam się jak mucha w smole. Ale jak tu się wlec inaczej, skoro dookoła tyle ciekawego do zarejestrowania.
Złota godzina powoli nam przeszła w złotą noc i tak brnąc przez pola dotarliśmy do wysokiego na co najmniej 2 metry pola kukurydzy. Osobiście, żeby cokolwiek ponad nim zobaczyć (jak chociażby to, gdzie się kończy) musiałam się wdrapać na Męża :P
Zabawa w dzieci kukurydzy była dla mnie mało atrakcyjna, ale Mąż uparł się nie wracać tą samą drogą, którą przyszedł. Ten typ tak ma. Brnęliśmy więc poprzez pole - Mąż zachwycony, ja nieco mniej, gdyż bowiem pomiędzy tymi łanami często gęsto napotkać można w naszych okolicach dziki. A spotkanie oko w oko z lochą z młodymi jakoś tak mało sympatycznie mi się jawiło.
Mniej więcej po pół godzinie dotarliśmy do... torów kolejowych, a konkretnie do terenów PKP. Pracownicy kolei jakoś mało byli nami zainteresowani, przeszliśmy sobie zatem pomiędzy stojącymi tu i ówdzie na bocznicy wagonami i wzdłuż torów dotarliśmy do cywilizacji.
I wszystko było by pięknie i ładnie, gdyby nie fakt, że Mężu na owym polu wszedł w konflikt z pewną meszką (tak zakładam, bo nijak panny nie widziałam - aczkolwiek skutki jej działalności są odczuwalne do dziś).
Owa meszka, musi rozzłoszczoną będąc, upatrzyła sobie Mężową nogę i zrobiła sobie z niej stołówkę. Skutek okazał się opłakany - do dziś, niemal tydzień po wycieczce, Mężu może jedynie pomarzyć o założeniu jakiegokolwiek obuwia. Stopa bowiem ma wygląd i rozmiary słoniowej nogi, a lekarz rodzinny już szykuje narzędzia i opowiada o najsuteczniejszych sposobach amputacji.
Także jakby kto marzył o kilkutygodniowym L4 - warto chodzić po polach! Warto!