Tyle się ostatnio mówi o bezstresowym wychowaniu, że się człowiek zaczyna zastanawiać, czy przypadkiem nie wszystko jest stresogenne.
Kupy w pociągach.
Kupy w restauracjach.
Goły biust wystawiany na widok publiczny.
Karmienie po kryjomu w zasyfionej toalecie.
Dzieci zachowujące się zbyt głośno ("za dużo swobody!")
Dzieci zachowujące się zbyt cicho ("na pewno zastraszane i bite!")
Krzycz!
Nie krzycz!
Nie bij!
Nie zwracaj uwagi!
itd. ...
Długo bym tak mogła. W końcu macierzyństwo to niekończące się pasmo udręk i stresu. A już najbardziej stresują mnie te wiecznie nienażarte wołoduchy. Leci człowiek z pracy do domu z wywieszonym ozorem. Po drodze zastanawia się, czy z kawałka sałaty, jednego jajka i czerstwego chleba da się coś wyczarować na obiad. Bo jeśli nie to dupa blada. Z uszami.
Pomiędzy jedną zmianą biegów a drugą, jednym czerwonym światłem a drugim (hamulec-gaz-sprzęgło-sprzęgło-sprzęgło) dziękuje bogu, że pacholęcia szczęśliwie nakarmione. W końcu placówka zadbała. Cztery pełnowartościowe posiłki plus suchy chleb dla konia, tfu dla dziecka, co się jeszcze nie najadło (moje!!!). Wraca tenże umęczony człowiek, choć trochę ukontentowan do domu - przynajmniej jeden stres odpada, a tam...
Chała!
I weź tu człowieku wychowuj bezstresowo...
Jeżeli ktoś marzy o białych świętach, to proszę bardzo - może je sobie pooglądać na zdjęciu, filmiku, obrazkach, ramkach cyfrowych, czy gdzie tam kto co posiada. Ja wrzucam z podkładem muzycznym, co by było milej (lokowanie produktu niezamierzone ;)):
Tymczasem... zaktualizowana prognoza pogody dla Wielkopolski - otóż, proszę szanownego państwa, pada. Co za niespodzianka. W końcu pada dopiero od tygodnia. Dlaczego miałoby przestać?
Nie dość, że pada, to jeszcze wieje... I to jak. Niektórym pozrywało reklamy z balkonów (widziałam dziś o świcie), innym nawiało śmieci do ogródka. Mnie o mało nie porwało wczoraj dzieci. Starszy Syn był zachwycony, Młodszy udawał Spidermana, o tak:
Tymczasem... zaktualizowana prognoza pogody dla Wielkopolski - otóż, proszę szanownego państwa, pada. Co za niespodzianka. W końcu pada dopiero od tygodnia. Dlaczego miałoby przestać?
Nie dość, że pada, to jeszcze wieje... I to jak. Niektórym pozrywało reklamy z balkonów (widziałam dziś o świcie), innym nawiało śmieci do ogródka. Mnie o mało nie porwało wczoraj dzieci. Starszy Syn był zachwycony, Młodszy udawał Spidermana, o tak:
(dla zainteresowanych - wrócił)
W związku z powyższym, chyba czas odwołać Zimę...? Co prawda śniegu będzie brakowało, ale i bez niego można liczyć na malownicze obrazki. Zwłaszcza nocą...
Codziennie rano, stojąc przy oknie pracowej kuchni i czekając aż ekspres wypluje z siebie ten życiodajny płyn zwany kawą, obserwuję podwórko sąsiada.
Sąsiad jest w wieku bliżej nieokreślonym, stawiałabym tak okolice późnej siedemdziesiątki albo i lepiej. W zasadzie ciężko stwierdzić, głównie z racji stroju typu białe gacie po połowicy zamiast czapki i inne równie urocze elementy garderoby.
Ale.. obserwuję podwórko sąsiada z trzech powodów. Primo, żeby na czymś oko zawiesić i nie musieć konwersować z różnymi takimi. Secundo, sąsiad ma trzy przeurocze koteły, które zadymę taką robią, że żal nie obserwować.
Tertio... o tu by można epopeję pisać. Sąsiad z tych, co to im się wszystko przyda. I te przydasie gromadzi w ogródku. W zasadzie ciężko to ogródkiem nazwać - takie chyba było założenie projektanta, ale taką gemelę jak tam to głównie na wysypisku śmieci uświadczyć można.
Tym bardziej jest to fascynujące, gdyż sąsiad co tydzień (albo i częściej) tę gemelę sprząta. Szeroko pojęte porządki obejmują przekładanie drewna z miejsca na miejsce, nakrywania go brezentową płachtą, przenoszenia rur z "tarasu" na trawnik i z powrotem, przewalanie płyt pilśniowych, metalowych i innych oraz układania ich w sobie tylko znanej konfiguracji.
Dziś rano jednak odkryłam na stercie nie wiadomo czego przykrytego płachtą regularny KILOF. Nie jakąś tam siekierkę. Prawdziwy, rzetelny kilof. I tak się w głowie mej uknuła pewna myśl, że ....
... w tym szaleństwie jest metoda!
Idę o zakład, że sąsiad jest cichym fanem minecrafta i na swym podwórku tworzy w trybie creativ różnego rodzaju zasadzki, by koteły miały się gdzie wyszaleć na surviwalu!
Ha!
Sąsiad jest w wieku bliżej nieokreślonym, stawiałabym tak okolice późnej siedemdziesiątki albo i lepiej. W zasadzie ciężko stwierdzić, głównie z racji stroju typu białe gacie po połowicy zamiast czapki i inne równie urocze elementy garderoby.
Ale.. obserwuję podwórko sąsiada z trzech powodów. Primo, żeby na czymś oko zawiesić i nie musieć konwersować z różnymi takimi. Secundo, sąsiad ma trzy przeurocze koteły, które zadymę taką robią, że żal nie obserwować.
Tertio... o tu by można epopeję pisać. Sąsiad z tych, co to im się wszystko przyda. I te przydasie gromadzi w ogródku. W zasadzie ciężko to ogródkiem nazwać - takie chyba było założenie projektanta, ale taką gemelę jak tam to głównie na wysypisku śmieci uświadczyć można.
Tym bardziej jest to fascynujące, gdyż sąsiad co tydzień (albo i częściej) tę gemelę sprząta. Szeroko pojęte porządki obejmują przekładanie drewna z miejsca na miejsce, nakrywania go brezentową płachtą, przenoszenia rur z "tarasu" na trawnik i z powrotem, przewalanie płyt pilśniowych, metalowych i innych oraz układania ich w sobie tylko znanej konfiguracji.
Dziś rano jednak odkryłam na stercie nie wiadomo czego przykrytego płachtą regularny KILOF. Nie jakąś tam siekierkę. Prawdziwy, rzetelny kilof. I tak się w głowie mej uknuła pewna myśl, że ....
... w tym szaleństwie jest metoda!
Idę o zakład, że sąsiad jest cichym fanem minecrafta i na swym podwórku tworzy w trybie creativ różnego rodzaju zasadzki, by koteły miały się gdzie wyszaleć na surviwalu!
Ha!
Doprawdy nie wiem, gdzie, kiedy i jak, a przede wszystkim DLACZEGO TAK SZYBKO Syn Młodszy łapie treści reklamowe.
TV u nas jak na lekarstwo. Zwłaszcza tej z reklamami. I to jeszcze mocno limitowana. Podejrzewam youtube i chyba nie całkiem bezpodstawnie.
Anyway...
Wczorajszy dialog podczas kąpieli Młodszego:
- Mamoooo, jesteś głodna?
(biorąc pod uwagę kolację chwilę wcześniej spojrzałam na dziecię lekko podejrzliwie)
- Nieee, a dlaczego pytasz?
- Bo głodna nie jesteś sobą... (plus szatański chichot).
Kurtyna.
TV u nas jak na lekarstwo. Zwłaszcza tej z reklamami. I to jeszcze mocno limitowana. Podejrzewam youtube i chyba nie całkiem bezpodstawnie.
Anyway...
Wczorajszy dialog podczas kąpieli Młodszego:
- Mamoooo, jesteś głodna?
(biorąc pod uwagę kolację chwilę wcześniej spojrzałam na dziecię lekko podejrzliwie)
- Nieee, a dlaczego pytasz?
- Bo głodna nie jesteś sobą... (plus szatański chichot).
Kurtyna.
Jako że młodzież coraz bardziej wyrafinowanym słownictwem rzuca w swoją stronę, a od epitetów powstałych w tych jakże lotnych umysłach wyobraźnia puchnie, wprowadzony został system reperkusji pieniężnych.
Za każde przekleństwo, które wyrwie się mniej lub bardziej świadomie wędruje do krówki-skarbonki 5 zł. Każda odzywka odbiegająca od szeroko pojętej normy grzecznościowej zasila krówkę dwuzłotówką.
Efekt jest jak najbardziej wymierny.
W przeciągu tygodnia udało nam się zebrać całkiem pokaźną sumkę. Do wakacji na pewno nazbieramy na co najmniej dwutygodniowy pobyt nad morzem. I to niekoniecznie polskim. Dla czterech osób. A może nawet więcej. O ile urlopy się sparują. I to PIĘCIOZŁOTÓWEK!
Szkoda tylko, że ląduje tam w głównej mierze spora część mojej pensji...
Ps. Jako Matka powinnam chyba mieć jakieś zniżki?!?
Za każde przekleństwo, które wyrwie się mniej lub bardziej świadomie wędruje do krówki-skarbonki 5 zł. Każda odzywka odbiegająca od szeroko pojętej normy grzecznościowej zasila krówkę dwuzłotówką.
Efekt jest jak najbardziej wymierny.
W przeciągu tygodnia udało nam się zebrać całkiem pokaźną sumkę. Do wakacji na pewno nazbieramy na co najmniej dwutygodniowy pobyt nad morzem. I to niekoniecznie polskim. Dla czterech osób. A może nawet więcej. O ile urlopy się sparują. I to PIĘCIOZŁOTÓWEK!
Szkoda tylko, że ląduje tam w głównej mierze spora część mojej pensji...
Ps. Jako Matka powinnam chyba mieć jakieś zniżki?!?
Są takie dni w życiu, kiedy jedynym przyjacielem staje się słoik nutelli. Taki kilogramowy. Albo od razu najlepiej dziesięciokilogramowy.
Jako że nie jadam nutelli, pozostaje mi wino. W ilościach hurtowych.
Tych niestety w tygodniu staram się nie konsumować. Patrole policyjne o świcie, wesoło machające mi przed zaspanym nosem alkomatem, skutecznie mnie do tego zniechęciły.
I tak z braku doraźnych środków leczniczych, z braku bóg wie czego, pozostaje mi jedyny środek, który może (przy czym to "może" to takie bardziej do szalejącego oceanu zbliżone jest) zadziała - grafomania.
Nie lubię okresu około świątecznego. O ile listopad jestem w stanie przeżyć niejako siłą rozpędu, to na początku grudnia wyglądam tak:
Jako że nie jadam nutelli, pozostaje mi wino. W ilościach hurtowych.
Tych niestety w tygodniu staram się nie konsumować. Patrole policyjne o świcie, wesoło machające mi przed zaspanym nosem alkomatem, skutecznie mnie do tego zniechęciły.
I tak z braku doraźnych środków leczniczych, z braku bóg wie czego, pozostaje mi jedyny środek, który może (przy czym to "może" to takie bardziej do szalejącego oceanu zbliżone jest) zadziała - grafomania.
Nie lubię okresu około świątecznego. O ile listopad jestem w stanie przeżyć niejako siłą rozpędu, to na początku grudnia wyglądam tak:
Powodów jest oczywiście cała masa.
Primo: prezenty świąteczne. Zastanawianie się, czy wymyślone prezenty zadowolą, spełnią standardy, będą tymi wymarzonymi przyprawia o ból głowy. Ale to jeszcze nic.
Secundo: cena ww. To już nie jest ból głowy. To nawet nie jest migrena. To jest klasyczny zawał. Albo wylew. Jak kto woli. Zwłaszcza ceny prezentów dla dzieci, która to nagle, nie wiadomo dlaczego (ależ oczywiście, że wiadomo :]) skaczą o 100, 200 czy nawet 300 %.
Tertio: ta wieczna bieganina. Ludzie zachowują się jak w amoku. Potrącają, krzyczą, popychają. Jakby by się cofnęli te 25 lat i złapali z półki coś więcej niż tylko ocet. Nie lubię ludzi. Nie lubię jak się o mnie ocierają. Nie lubię tłumów. Zapachu potu. Szaleństwa. W zasadzie to jak w tym powiedzeniu "nie lubię ludzi z powodu WSZYSTKIEGO".
Quatro: kasa. Z racji powyższego, z racji nikłych zarobków, z racji jeżdżenia po lekarzach w kółko (niestety próba jeżdżenia na powietrzu zakończyła się fiaskiem - nie polecam), z racji miliona różnych innych powodów jej brak mnie dobija. Tak strasznie dużo miesiąca na koniec pieniędzy..
Quinto...
Sexto...
Septimo...
Octavo...
Nono...
I tak dalej...
Weltschmerz jak się patrzy. Jak nie ma nutelli i nie ma wina, włażę dzieciom do łóżka. Jak śpią. Przytulam się do posapujących i ze zniecierpliwieniem natychmiast wierzgających i zastanawiam się, jak długo jeszcze... I jakże bolesna jest świadomość, że wiele już takich przytuleń nie zostało. Że nieuchronnie nadciąga ten dzień, kiedy będą się mnie wstydzić. A przytulać nie będą się chciały wcale.
Wtedy pozostaną już tylko stare dobre hantle. I pompki. O 3 nad ranem. Dobrze robią. Sprawdziłam. Tylko strasznie ciężko potem do pracy wstać.
- Mamooo, kto u Was wczoraj wieczorem był? - zadał pytanie Syn Młodszy, wskazując jednoznacznie ręką na stół w kuchni.
Na stole stał sobie pusty kufel, dwa kubki i paluszki w szklance.
- Jak to kto był?
- Pytam się, kto u Was był? Dla siebie nie robilibyście przyjęcia.
Oh, well...
Na stole stał sobie pusty kufel, dwa kubki i paluszki w szklance.
- Jak to kto był?
- Pytam się, kto u Was był? Dla siebie nie robilibyście przyjęcia.
Oh, well...
Tegoroczne prezenty świąteczne tudzież około świąteczne (imieniny, urodziny, mikołajki, dzień blacharza, plastikowej lali, głośnego czytania i inne) sponsoruje Gra_Której_Fenomenu_Dorosły_Nie_Zrozumie ;)
Zamówienia na zabawki wszelakie, wielostronicowe epistoły do Gwiazdora:
z wersją obrazkową jakby się Święty nie zorientował:
Dosłownie dookoła Wojtek i wkoło Macieju Minecraft. Od klocków, poprzez gry, książki, breloczki, maskotki i inne... liczy się tylko ta jedna gra.
"Święty" to nawet próbował nieco zmanipulować kierunek myślenia. Dostarczył genialny Zamek Zagadek, wciągający Cień smoka - i co? Ano gucio, o 6 rano zainteresowanie było tylko jednym tematem:
Ps. Dostałam cynk od Świętego, który powoli traci cierpliwość... woli być jak Pan Kuleczka niż w formie kwadratu. 24.12 nastąpi próba odwrócenia uwagi Młodzieży. Ciekawe czy się uda ;)
Zamówienia na zabawki wszelakie, wielostronicowe epistoły do Gwiazdora:
z wersją obrazkową jakby się Święty nie zorientował:
Dosłownie dookoła Wojtek i wkoło Macieju Minecraft. Od klocków, poprzez gry, książki, breloczki, maskotki i inne... liczy się tylko ta jedna gra.
"Święty" to nawet próbował nieco zmanipulować kierunek myślenia. Dostarczył genialny Zamek Zagadek, wciągający Cień smoka - i co? Ano gucio, o 6 rano zainteresowanie było tylko jednym tematem:
Ps. Dostałam cynk od Świętego, który powoli traci cierpliwość... woli być jak Pan Kuleczka niż w formie kwadratu. 24.12 nastąpi próba odwrócenia uwagi Młodzieży. Ciekawe czy się uda ;)
- Mamoooo? a ludzie to kim są? - padło pytanie jak to zwykle bywa, znienacka.
- Jak to kim są? - czasem ciężko się ogarnąć i zorientować o co tak naprawdę Syn Młodszy pyta.
- No, kim są? Bo ja na przykład jestem gadem, a ludzie kim są?
Kurtyna.
Ps. Ykhyh... owszem, zdarza mi się powiedzieć do Synulca "ty gadzino", ale nie sądziłam że tak sobie do serca to weźmie. Muszę iść sprawdzić, czy mu przypadkiem łuski nie rosną. Albo ogon jakowyś ;)
- Jak to kim są? - czasem ciężko się ogarnąć i zorientować o co tak naprawdę Syn Młodszy pyta.
- No, kim są? Bo ja na przykład jestem gadem, a ludzie kim są?
Kurtyna.
Ps. Ykhyh... owszem, zdarza mi się powiedzieć do Synulca "ty gadzino", ale nie sądziłam że tak sobie do serca to weźmie. Muszę iść sprawdzić, czy mu przypadkiem łuski nie rosną. Albo ogon jakowyś ;)
Jako gospodyni doskonale zasługująca na taki kubeczek (niech Mikołaj patrzy!)
(dostępny tutaj)
stertę prania mam przeogromną w domu. Na szczęście już tylko do prasowania i segregacji, bo pralka swoje odwaliła. Tylko mnie się nie chce.
Anyway...
Wyciągnęłam dziś ostatnią czystą i posegregowaną parę majtek dziecięcych dla Syna Młodszego.
Pech chciał (dla mnie pech ofkors), że były to bokserki, których Młody na co dzień nie nosi.
Dziecię gacie na dupkę wdziało tylko nieco się dziwiąc i zadało pytanie zasadnicze:
- A dlaczego takie majty dziś?
(no przecież nie przyznam się do lenistwa własnego... głupia bym była)
- Ponieważ to są takie cieplutkie majty, żeby ci w pupę ciepło było. Tata też takie nosi - wiłam się jak piskorz z tłumaczeniami, bo jak bachor odmówi włożenia, to chyba tylko własne mu na dupinę wcisnę - to są BOKSERKI!
Odwołałam się do ulubionego sportu dziecięcia, czego też zaraz pożałowałam, dzieciu bowiem oczy zaświeciły się blaskiem radosnym.
- Bokserki? Ja LUBIĘ boks! - oświadczył, co też zaraz udowodnił czynem.
I tak oto wysoki sądzie zaświadczam uroczyście, że to nie mąż mnie pobił. Zupa nie była za słona. W ogóle jej nie było. Jak i całego obiadu. I kolacji też nie (no naprawdę zasługuję na ten kubek!)...
(dostępny tutaj)
stertę prania mam przeogromną w domu. Na szczęście już tylko do prasowania i segregacji, bo pralka swoje odwaliła. Tylko mnie się nie chce.
Anyway...
Wyciągnęłam dziś ostatnią czystą i posegregowaną parę majtek dziecięcych dla Syna Młodszego.
Pech chciał (dla mnie pech ofkors), że były to bokserki, których Młody na co dzień nie nosi.
Dziecię gacie na dupkę wdziało tylko nieco się dziwiąc i zadało pytanie zasadnicze:
- A dlaczego takie majty dziś?
(no przecież nie przyznam się do lenistwa własnego... głupia bym była)
- Ponieważ to są takie cieplutkie majty, żeby ci w pupę ciepło było. Tata też takie nosi - wiłam się jak piskorz z tłumaczeniami, bo jak bachor odmówi włożenia, to chyba tylko własne mu na dupinę wcisnę - to są BOKSERKI!
Odwołałam się do ulubionego sportu dziecięcia, czego też zaraz pożałowałam, dzieciu bowiem oczy zaświeciły się blaskiem radosnym.
- Bokserki? Ja LUBIĘ boks! - oświadczył, co też zaraz udowodnił czynem.
I tak oto wysoki sądzie zaświadczam uroczyście, że to nie mąż mnie pobił. Zupa nie była za słona. W ogóle jej nie było. Jak i całego obiadu. I kolacji też nie (no naprawdę zasługuję na ten kubek!)...
Walcząc z systemem służby (pseudo) zdrowia, miałam wątpliwą przyjemność parkowania w ścisłym centrum Trochę Większego Miasta. Uliczka wąska tak bardzo, że dwa samochody nigdy w życiu by się tam nie zmieściły. Może dlatego zarządzono przejazd jednokierunkowy. Po obu stronach jezdni stoją jednakowoż zaparkowane samochody.
Brama wjazdowa do szpitala jest baaaardzo łatwa do przeoczenia. Sam szpital zaś wejścia ma w podwórku typu studnia.
Jakby tego było mało, zaraz po drugiej stronie tej jakże szerokiej ulicy buduje się COŚ. Nie do końca jestem pewna co, bo w zasadzie może to być wszystko: centrum handlowe, biurowiec, hotel, galeria, bógwico.
COŚ jest wysokie pod szczyt Krępaku i jego budowa zajmuje kolejne jakże cenne centymetry jezdni.
Fota poglądowa tegoż cudownego miejsca znajduje się tutaj - dla ciekawych.
Jako że byłam dziś umówiona w szpitalu na konsultację z ordynatorem, udałam się tam niemal pół godziny wcześniej, by szukać miejsca. Parkowanie w ścisłym centrum zawsze stanowi nie lada wyzwanie i atrakcję.
W końcu po długich i ciężkich cierpieniach udało mi się znaleźć miejsce w miarę niedaleko. Czyli nie trzeba było lecieć pół godziny świńskim truchtem. Starczyło 15 minut.
Zaparkowałam. Zapłaciłam komóreczką (co za uroczy wynalazek). Wysiadłam i w drogę. Kątem oka zauważyłam pomarańczowy kubraczek kontrolera. I nawet mi gdzieś tam myśl błysnęła, by na niego poczekać i pokazać bilecik elektroniczny. Czas jednak gonił. Pozostawiłam zatem mitsu na pastwę kontrolera, pomna tego że ma on możliwość sprawdzenia biletu. I w drogę.
Błąd!
Wielki błąd!
Który to już w tym tygodniu?
PanuWKubraczku na widok mnie oddalającej się od pojazdu bez zaszczycenia bodaj spojrzeniem parkomatu, "w oku błysło". Tym razem on udał się świńskim truchtem... w stronę mitsu. I stwierdziwszy bileciku brak z dziką satysfakcją wystawił mandat.
Błąd!
Otóż bowiem nie mam zamiaru badziewia płacić. Raz już zapłaciłam. Najchętniej to bym przeżuła i wrzuciła do studzienki kanalizacyjnej. Ale się odwołać muszę. A do tego bilecik złośliwy potrzebny.
I tak będę w plecy 4,20.
I 10 minut poświęcone na napisanie odwołania.
I jeszcze trochę stresu.
Czy aby poprawnie napiszę :P
Brama wjazdowa do szpitala jest baaaardzo łatwa do przeoczenia. Sam szpital zaś wejścia ma w podwórku typu studnia.
Jakby tego było mało, zaraz po drugiej stronie tej jakże szerokiej ulicy buduje się COŚ. Nie do końca jestem pewna co, bo w zasadzie może to być wszystko: centrum handlowe, biurowiec, hotel, galeria, bógwico.
COŚ jest wysokie pod szczyt Krępaku i jego budowa zajmuje kolejne jakże cenne centymetry jezdni.
Fota poglądowa tegoż cudownego miejsca znajduje się tutaj - dla ciekawych.
Jako że byłam dziś umówiona w szpitalu na konsultację z ordynatorem, udałam się tam niemal pół godziny wcześniej, by szukać miejsca. Parkowanie w ścisłym centrum zawsze stanowi nie lada wyzwanie i atrakcję.
W końcu po długich i ciężkich cierpieniach udało mi się znaleźć miejsce w miarę niedaleko. Czyli nie trzeba było lecieć pół godziny świńskim truchtem. Starczyło 15 minut.
Zaparkowałam. Zapłaciłam komóreczką (co za uroczy wynalazek). Wysiadłam i w drogę. Kątem oka zauważyłam pomarańczowy kubraczek kontrolera. I nawet mi gdzieś tam myśl błysnęła, by na niego poczekać i pokazać bilecik elektroniczny. Czas jednak gonił. Pozostawiłam zatem mitsu na pastwę kontrolera, pomna tego że ma on możliwość sprawdzenia biletu. I w drogę.
Błąd!
Wielki błąd!
Który to już w tym tygodniu?
PanuWKubraczku na widok mnie oddalającej się od pojazdu bez zaszczycenia bodaj spojrzeniem parkomatu, "w oku błysło". Tym razem on udał się świńskim truchtem... w stronę mitsu. I stwierdziwszy bileciku brak z dziką satysfakcją wystawił mandat.
Błąd!
Otóż bowiem nie mam zamiaru badziewia płacić. Raz już zapłaciłam. Najchętniej to bym przeżuła i wrzuciła do studzienki kanalizacyjnej. Ale się odwołać muszę. A do tego bilecik złośliwy potrzebny.
I tak będę w plecy 4,20.
I 10 minut poświęcone na napisanie odwołania.
I jeszcze trochę stresu.
Czy aby poprawnie napiszę :P
Kilka dni temu pojawił się w sieci artykuł Wysokich Obcasów Matki Karimatki. Artykuł jakże prawdziwy, jakże aktualny, jakże smutny i przerażający zarazem.
Kiedy dziecko jest chore, wszystko inne traci sens. Człowiek zaciska zęby i robi wszystko, by to tej małej istocie było dobrze. By ona miała najlepiej. Wszystko inne jest nieważne.
Kiedy trafiamy do szpitala, wydaje się, że będzie już tylko lepiej. W końcu jesteśmy pod opieką lekarza. Czy rzeczywiście? Czy tacy "zaopiekowani" możemy być spokojni? Okazuje się, że nie zawsze. Że czasem jesteśmy człowiekiem gorszego sortu. Że racja "białego fartucha" jest najmojsza. Że nie mamy praw. Mamy tylko obowiązki. A w ogóle to najlepiej, żebyśmy dupy nie zawracały.
Tak, tak.. zawracaŁY. Bo ciągle jeszcze ojciec na oddziale dziecięcym jest czymś dziwnym. Taki ewenement, który wziął się nie wiadomo skąd i nie wiadomo czego chce.
Taka sytuacja...
6 lat temu. Szpital Wojewódzki w Poznaniu.
Przyjechaliśmy w środku nocy na Izbę Przyjęć. Dwuletni wówczas Syn Starszy ledwie oddychał. Pod szpitalem oczywiście parkować nie można, nie ma gdzie. Na teren szpitala nikt nas nie wpuści. Jestem w 6 miesiącu ciąży. Biorę duszącego się Potwora i idę szukać lekarza. Mąż szuka miejsca do zaparkowania.
Godzina 3 nad ranem. Lekarka na wielkim fochu, bo ktoś śmiał przyjechać i obudzić. Naskoczyła na mnie, że to dziecko to już dawno powinno w szpitalu leżeć. Co ja tu jeszcze robię? Heloł... w szpitalu. Przyszłam sobie popatrzeć jak jest.
Diagnoza: obturacyjne zapalenie oskrzeli. Może astma.
Syn Starszy oddycha coraz gorzej. Lekarka kieruje nas na rtg (musimy czekać na męża, bo mnie oczywiście nie wolno tam wejść) i daje skierowanie... do innego oddziału. Ale "nie zawieziemy was karetką, bo to będzie za długo trwało". Hmm...
Pojechaliśmy.
Na oddziale świeżo podobno wyremontowanym syf. Salowa na fochu (co one z tym fochem, zmusza je ktoś do pracy, czy jak?), pielęgniarka nieco lepiej. Pokazuje salę. 10 m2, cztery łóżka dziecięce, cztery krzesła. Oddział dla dzieci do drugiego roku życia. Przy każdym matka. Zostaję z Potworem. Mąż jedzie po nasze rzeczy. Przywozi mi też materac, za który oberwało mi się od salowej. Spuściła z tonu dopiero, gdy zobaczyła ogromny brzuch.
Nie wolno nam wychodzić z sali. W końcu oddział zakaźny. Dzieciaki dostają na głowę. Jeść na sali nie wolno. Czyli w zasadzie nie ma jak.
Przy zakładaniu wenflonu usiłowano wyprosić mnie z sali. Bo będę przeszkadzać :]
I tak przez cały pobyt. Matka, czy ojciec... obojętne. Rodzic na oddziale to samo zuo. Tylko dupę zawraca i ciągle czegoś chce. Na przykład wiedzieć, co dziecku jest lub jak je leczyć będą.
Czasem widać kawałek Europy.
Ten pobyt sześć lat temu odbił się na nas bardzo. Po powrocie do domu okazało się, że stres i nerwy, a także warunki w jakich przebywaliśmy, sprawiły że ciąża była mocno zagrożona. Przez sześć lat udało mi się unikać szpitali i w miarę możliwości również lekarzy.
Do tego roku.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy z Synem Młodszym do szpitala.
Szczęśliwym był to Szpital Wojewódzki w Bydgoszczy.
Na Izbie potraktowano nas jak ludzi. Nie jak dziecko z upierdliwym dodatkiem. Na oddziale duże łóżka, można spokojnie wyspać się z dzieckiem, jeśli ktoś chce. Pielęgniarki bardzo miłe. Bardzo kontaktowe. W większości przypadków na zawołanie. Niestety nie zawsze dało się to powiedzieć o lekarzach.
Dostaliśmy salę dwuosobową z własną łazienką. Przez 10-dniowy pobyt byliśmy tam sami 3/4 czasu. Na oddziale dwie sale dla dzieci, świetlica, telewizor.
Jedzenie dobre. Zupełnie nie jak w szpitalu. Porcje nakładane hojnie - matka też jeść musi w końcu. I wszyscy to rozumieją.
Da się? Ano się da, trzeba tylko trochę wysiłku.
Nie obyło się bez zgrzytów, ale wrażenie ogólne... zdecydowanie lepsze.
Dziś...
Dziś czuję się przeczołgnięta przez machinę szpitalną jak już dawno nie. Syn Młodszy był dzielny. Bardzo dzielny. Chyba nawet bardziej niż ja.
Godzina 8. Zgłaszamy się na oddział. W piątek Mikołaja urlopowano po wykonaniu kilku podstawowych badań. Dziś ciąg dalszy. Na początek wenflon.
Czy wiecie ile sił ma w sobie małe dziecko? Mnóstwo. Do założenia Synowi Młodszemu wenflonu potrzeba było czterech osób. W tym jednego silnego chłopa (Mąż), który trzymał młodego, by się nie wyrywał. Mąż chyba ma siniaki na nogach od wierzgającego źrebaka. Na szczęście jakoś poszło.
Teraz tylko czekanie półgodzinne na karetkę, która zawozi nas do Innego Szpitala. Tam odbywać się będzie Badanie Kluczowe. Po podaniu izotopu Syn Młodszy bynajmniej nie zaczyna świecić. A już na pewno nie od razu. Potrzeba trzech godzin, byśmy mogli wejść na badanie.
Trzech długich godzin spędzonych w skrawku gabinetu, oddzielonego parawanem. Na powierzchni max 4 m2 czekamy my plus matka z głodnym (na czczo przed narkozą) trzymiesięcznym niemowlakiem. Plus pielęgniarka, która przyjechała z naszymi dokumentami.
Trzy długie godziny, które Syn Młodszy spędza na krzesełku szepcząc, by nie obudzić "dzidziusia". Bo "obudzony dzidziuś będzie bardzo głośno płakał". Oczywiście że będzie. Każdy by płakał, gdyby mu odmówiono jedzenia i nie powiedziano dlaczego. Jest naprawdę bardzo kochany.
Po trzech godzinach wchodzimy wreszcie na badanie. Teraz 20 minut skanowania w bezruchu. Tyle tylko, że nikt nie powiedział Młodemu, że pomiędzy poszczególnymi częściami badania również nie wolno mu się poruszyć. Tym sposobem ch.j bombki strzelił i tomograf nie wyszedł. I póki co nie wyjdzie, bo nikt nie zdecydował się na ponowne czterominutowe naświetlanie Syna Młodszego.
W końcu jest po wszystkim. Siadamy w poczekalni i czekamy. Na transport medyczny, który odwiezie nas z powrotem na oddział. Czekamy. Młody głodny. Zmęczony. Znudzony. I smutny. Czekamy. 40 minut.
Po 40 minutach przyjeżdża karetka. Kierowca.. co za niespodzianka... na fochu :]
Naprawdę, w powiedzeniu że "żeby chorować trzeba mieć końskie zdrowie" nie ma aż tak wiele przesady.
Ps. Pisząc ten post co chwilę cofałam się do wydarzeń sprzed 6 lat. Co chwilę przypominało mi się coś nowego. Połowę rzeczy wolę przemilczeć. Nie chcę o nich pamiętać. Było, minęło i mam nadzieję nigdy nie wróci.
Kiedy dziecko jest chore, wszystko inne traci sens. Człowiek zaciska zęby i robi wszystko, by to tej małej istocie było dobrze. By ona miała najlepiej. Wszystko inne jest nieważne.
Kiedy trafiamy do szpitala, wydaje się, że będzie już tylko lepiej. W końcu jesteśmy pod opieką lekarza. Czy rzeczywiście? Czy tacy "zaopiekowani" możemy być spokojni? Okazuje się, że nie zawsze. Że czasem jesteśmy człowiekiem gorszego sortu. Że racja "białego fartucha" jest najmojsza. Że nie mamy praw. Mamy tylko obowiązki. A w ogóle to najlepiej, żebyśmy dupy nie zawracały.
Tak, tak.. zawracaŁY. Bo ciągle jeszcze ojciec na oddziale dziecięcym jest czymś dziwnym. Taki ewenement, który wziął się nie wiadomo skąd i nie wiadomo czego chce.
Taka sytuacja...
6 lat temu. Szpital Wojewódzki w Poznaniu.
Przyjechaliśmy w środku nocy na Izbę Przyjęć. Dwuletni wówczas Syn Starszy ledwie oddychał. Pod szpitalem oczywiście parkować nie można, nie ma gdzie. Na teren szpitala nikt nas nie wpuści. Jestem w 6 miesiącu ciąży. Biorę duszącego się Potwora i idę szukać lekarza. Mąż szuka miejsca do zaparkowania.
Godzina 3 nad ranem. Lekarka na wielkim fochu, bo ktoś śmiał przyjechać i obudzić. Naskoczyła na mnie, że to dziecko to już dawno powinno w szpitalu leżeć. Co ja tu jeszcze robię? Heloł... w szpitalu. Przyszłam sobie popatrzeć jak jest.
Diagnoza: obturacyjne zapalenie oskrzeli. Może astma.
Syn Starszy oddycha coraz gorzej. Lekarka kieruje nas na rtg (musimy czekać na męża, bo mnie oczywiście nie wolno tam wejść) i daje skierowanie... do innego oddziału. Ale "nie zawieziemy was karetką, bo to będzie za długo trwało". Hmm...
Pojechaliśmy.
Na oddziale świeżo podobno wyremontowanym syf. Salowa na fochu (co one z tym fochem, zmusza je ktoś do pracy, czy jak?), pielęgniarka nieco lepiej. Pokazuje salę. 10 m2, cztery łóżka dziecięce, cztery krzesła. Oddział dla dzieci do drugiego roku życia. Przy każdym matka. Zostaję z Potworem. Mąż jedzie po nasze rzeczy. Przywozi mi też materac, za który oberwało mi się od salowej. Spuściła z tonu dopiero, gdy zobaczyła ogromny brzuch.
Nie wolno nam wychodzić z sali. W końcu oddział zakaźny. Dzieciaki dostają na głowę. Jeść na sali nie wolno. Czyli w zasadzie nie ma jak.
Przy zakładaniu wenflonu usiłowano wyprosić mnie z sali. Bo będę przeszkadzać :]
I tak przez cały pobyt. Matka, czy ojciec... obojętne. Rodzic na oddziale to samo zuo. Tylko dupę zawraca i ciągle czegoś chce. Na przykład wiedzieć, co dziecku jest lub jak je leczyć będą.
Czasem widać kawałek Europy.
Ten pobyt sześć lat temu odbił się na nas bardzo. Po powrocie do domu okazało się, że stres i nerwy, a także warunki w jakich przebywaliśmy, sprawiły że ciąża była mocno zagrożona. Przez sześć lat udało mi się unikać szpitali i w miarę możliwości również lekarzy.
Do tego roku.
Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy z Synem Młodszym do szpitala.
Szczęśliwym był to Szpital Wojewódzki w Bydgoszczy.
Na Izbie potraktowano nas jak ludzi. Nie jak dziecko z upierdliwym dodatkiem. Na oddziale duże łóżka, można spokojnie wyspać się z dzieckiem, jeśli ktoś chce. Pielęgniarki bardzo miłe. Bardzo kontaktowe. W większości przypadków na zawołanie. Niestety nie zawsze dało się to powiedzieć o lekarzach.
Dostaliśmy salę dwuosobową z własną łazienką. Przez 10-dniowy pobyt byliśmy tam sami 3/4 czasu. Na oddziale dwie sale dla dzieci, świetlica, telewizor.
Jedzenie dobre. Zupełnie nie jak w szpitalu. Porcje nakładane hojnie - matka też jeść musi w końcu. I wszyscy to rozumieją.
Da się? Ano się da, trzeba tylko trochę wysiłku.
Nie obyło się bez zgrzytów, ale wrażenie ogólne... zdecydowanie lepsze.
Dziś...
Dziś czuję się przeczołgnięta przez machinę szpitalną jak już dawno nie. Syn Młodszy był dzielny. Bardzo dzielny. Chyba nawet bardziej niż ja.
Godzina 8. Zgłaszamy się na oddział. W piątek Mikołaja urlopowano po wykonaniu kilku podstawowych badań. Dziś ciąg dalszy. Na początek wenflon.
Czy wiecie ile sił ma w sobie małe dziecko? Mnóstwo. Do założenia Synowi Młodszemu wenflonu potrzeba było czterech osób. W tym jednego silnego chłopa (Mąż), który trzymał młodego, by się nie wyrywał. Mąż chyba ma siniaki na nogach od wierzgającego źrebaka. Na szczęście jakoś poszło.
Teraz tylko czekanie półgodzinne na karetkę, która zawozi nas do Innego Szpitala. Tam odbywać się będzie Badanie Kluczowe. Po podaniu izotopu Syn Młodszy bynajmniej nie zaczyna świecić. A już na pewno nie od razu. Potrzeba trzech godzin, byśmy mogli wejść na badanie.
Trzech długich godzin spędzonych w skrawku gabinetu, oddzielonego parawanem. Na powierzchni max 4 m2 czekamy my plus matka z głodnym (na czczo przed narkozą) trzymiesięcznym niemowlakiem. Plus pielęgniarka, która przyjechała z naszymi dokumentami.
Trzy długie godziny, które Syn Młodszy spędza na krzesełku szepcząc, by nie obudzić "dzidziusia". Bo "obudzony dzidziuś będzie bardzo głośno płakał". Oczywiście że będzie. Każdy by płakał, gdyby mu odmówiono jedzenia i nie powiedziano dlaczego. Jest naprawdę bardzo kochany.
Po trzech godzinach wchodzimy wreszcie na badanie. Teraz 20 minut skanowania w bezruchu. Tyle tylko, że nikt nie powiedział Młodemu, że pomiędzy poszczególnymi częściami badania również nie wolno mu się poruszyć. Tym sposobem ch.j bombki strzelił i tomograf nie wyszedł. I póki co nie wyjdzie, bo nikt nie zdecydował się na ponowne czterominutowe naświetlanie Syna Młodszego.
W końcu jest po wszystkim. Siadamy w poczekalni i czekamy. Na transport medyczny, który odwiezie nas z powrotem na oddział. Czekamy. Młody głodny. Zmęczony. Znudzony. I smutny. Czekamy. 40 minut.
Po 40 minutach przyjeżdża karetka. Kierowca.. co za niespodzianka... na fochu :]
Naprawdę, w powiedzeniu że "żeby chorować trzeba mieć końskie zdrowie" nie ma aż tak wiele przesady.
Ps. Pisząc ten post co chwilę cofałam się do wydarzeń sprzed 6 lat. Co chwilę przypominało mi się coś nowego. Połowę rzeczy wolę przemilczeć. Nie chcę o nich pamiętać. Było, minęło i mam nadzieję nigdy nie wróci.
Czy można modlić się o infekcję?
Będąc człowiekiem małej wiary?
Albo żadnej?
Może lepiej brzmiałaby prośba o infekcję.
Cokolwiek zresztą.
Byle by to była infekcja.
Tak wyglądały ostatnie trzy dni, odkąd w poniedziałek Mikołaj wrócił do domu zwijając się z bólu, bo "brzuszek boli". Potem do bólu brzuszka doszedł ból pleców. Te dwa hasła, na które od wakacji zapala mi się czerwona lampka.
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
A potem już "tylko" wizyta w labie, kiblowanie w domu i powtarzane jak mantra:
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
Nadal mam nadzieję, że jest.
Będąc człowiekiem małej wiary?
Albo żadnej?
Może lepiej brzmiałaby prośba o infekcję.
Cokolwiek zresztą.
Byle by to była infekcja.
Tak wyglądały ostatnie trzy dni, odkąd w poniedziałek Mikołaj wrócił do domu zwijając się z bólu, bo "brzuszek boli". Potem do bólu brzuszka doszedł ból pleców. Te dwa hasła, na które od wakacji zapala mi się czerwona lampka.
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
A potem już "tylko" wizyta w labie, kiblowanie w domu i powtarzane jak mantra:
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
Oby to był tylko wirus...
Nadal mam nadzieję, że jest.
W łikend graliśmy w szerszym gronie w przezabawną wersję wymyślacza usprawiedliwień między innymi czyli w "5 sekund". Z grubsza rzecz polega na tym, by wymienić w przeciągu 5 sekund 3 zadane rzeczy. Banał?
A prosz... wymyślcie w 5 sekund i wymieńcie:
- 3 znane Karoliny
- 3 muzea w Warszawie
- 3 powody grypy
- 3 zmarłych aktorów
- 3 Henryków
- 3 wymówki, dlaczego nie mam zadania domowego (wersja "koń na nie napluł" już była :P)
- 3...
itd.
Śmiechy co niemiara, pomysłów jeszcze więcej.
Ja dziś mogę podać oprócz trzech powodów, dla których spóźniam się do pracy (podpowiedź: przejazd kolejowy pierwszy, przejazd kolejowy drugi i przejazd kolejowy trzeci), CZWARTY powód, dla którego nijak na czas się dotrzeć nie da.
O ile jeszcze da się w miarę sprawnie ominąć pierwsze trzy powody (o ile kolejowcy z nieznanych nikomu przyczyn nie zmienią rozkładu jazdy pociągów towarowych - z osobowymi tak łatwo nie idzie), to powód czwarty jest nie do przeskoczenia.
Przynajmniej nie zwykłym samochodem. A tym o podwoziu sportowym to już zupełnie nie.
Otóż... na odcinku 2,5, no może trzech kilometrów naliczyłam dziś DWANAŚCIE zamontowanych "garbów", "zwalniaczy", "policjantów", czy jak ich kto tam zwał. DWA-NAŚ-CIE!!
No to jest nie do przeskoczenia :/
Nie, (nie) jestem cyborgiem.
A może szkoda.
Czasem się tak czuję. Mogę wszystko. Mogę wszędzie. Mogę zawsze.
Jak diabeł nie może, to mnie pośle.
Po całym dniu pracy wracam do domu i mi się chce.
I piorę.
I sprzątam.
I zakupy robię.
I jeszcze piekę.
Spełniam zachcianki.
I fogóle.
Czasem jednak (rzadko, fakt, i może stąd to niedowierzanie otoczenia) czuję się jak przejechana przez czołg raz, a dwukrotnie przez tramwaj.
Czasem boli mnie głowa.
Czasem łamie w kościach.
Czasem w gardle rośnie kaktus.
Albo inna tarka.
I wtedy chciałabym usłyszeć zwykłe słowa pocieszenia albo chociaż zrozumienia. Na wysłuchiwanie narzekania na zdrowie innych znajdę czas i chęci w "cyborg mode".
Zauważyłam jednak, że jak tylko wspomnę o złym samopoczuciu, to zamiast zwykłego ludzkiego odruchu (ja tak mam) "przykro mi", słyszę "a ja..."
Czy to już dowód na totalną znieczulicę w narodzie?
Bo to zła kobieta była... - jak mawiał Boguś w jednej ze swych wspaniałych ról.
Mam czasem tak, że na sam widok jakiejś osoby włącza mi się agresor.
Ba, nie ja jedna zapewne.
Czasem jednak wcale nie muszę tej osoby oglądać.
Nawet nie muszę jej znać.
Starczy, że widzę, czytam słyszę (bądź nie - wolę nie).
Włącza mi się agresja taka, że cokolwiek by ta osoba nie napisała, na jakikolwiek temat by się nie wypowiadała, dla mnie jest to idiotyzm totalny i bezdenna głupota. I mam ochotę negować wszystko.
Zawsze.
Wszędzie.
Tak mam.
Niestety.
Kobieta samo ZUO.
A może stety.
Selekcja naturalna (potencjalnych) znajomych.
Nawet tych (potencjalnie) niewinnych.
Mam czasem tak, że na sam widok jakiejś osoby włącza mi się agresor.
Ba, nie ja jedna zapewne.
Czasem jednak wcale nie muszę tej osoby oglądać.
Nawet nie muszę jej znać.
Starczy, że widzę, czytam słyszę (bądź nie - wolę nie).
Włącza mi się agresja taka, że cokolwiek by ta osoba nie napisała, na jakikolwiek temat by się nie wypowiadała, dla mnie jest to idiotyzm totalny i bezdenna głupota. I mam ochotę negować wszystko.
Zawsze.
Wszędzie.
Tak mam.
Niestety.
Kobieta samo ZUO.
A może stety.
Selekcja naturalna (potencjalnych) znajomych.
Nawet tych (potencjalnie) niewinnych.
Zaczęło się zupełnie niewinnie od pytania, czy znam. A potem poszło dalej. Słyszeć słyszałam, ale od roku wierna Jillian, nie szukałam niczego innego. Aż do tamtej rozmowy.
Tak zaczęła się moja przygoda z Shaunem i jego programem Insanity. O tym programie krążą legendy i przyznam, że sama podchodziłam do niego z niejaką obawą. Czy dam radę? Miałam już za sobą programy Jillian (30 day shred, Ripped in 30 oraz Body Revolution), więc jakby trochę doświadczenia. Niemniej cardio nigdy nie lubiłam, rezygnowałam z niego na rzeczy programów siłowych, a od interwałów starałam się trzymać jak najdalej.
Niemniej - raz kozie śmierć. Najwyżej zrezygnuję (ha, ha, ha...).
Samego programu opisywać nie będę. Tutaj jest bardzo ładny opis wraz z podziałem na pojedyncze dni. A efekty?
Powiem tak: jest moc!
Na początku zdychałam straszliwie i wylewałam siódme poty (dosłownie!). Niemniej po 9 tygodniach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że choć nadal kończyłam treningi zmęczona, to jednak już zdecydowanie nie tak ja na samym początku.
Dodatkowo - wytrzymałość +1000 - ostatni tydzień robiłam już bez przerw, jakie zdarzały mi się w trakcie ćwiczeń na samym początku. No i najważniejsze - mięśnie brzucha po prostu malyna! Cała reszta minus 2-3 cm w obwodach. Szał ciał i uprzęży.
Jedno jest pewne - do Insanity wrócę. Shauna pokochałam. Zaczynam właśnie kolejne jego programy i czaję się na konkretny wycisk ;)
Ps. Ku potomności:
Fit test 1:
Switch kiks - 110
Power jacks - 42
Power knees - 62
Power jumps - 34
Globe jumps - 8
Suicide jumps - 12
Push-up jacks - 16
Low plank oblique - 27
Fit test 5 (po zakończonym programie):
Switch kiks - 160
Power jacks - 65
Power knees - 125
Power jumps - 84
Globe jumps - 12
Suicide jumps - 20
Push-up jacks - 36
Low plank oblique - 67
Tak zaczęła się moja przygoda z Shaunem i jego programem Insanity. O tym programie krążą legendy i przyznam, że sama podchodziłam do niego z niejaką obawą. Czy dam radę? Miałam już za sobą programy Jillian (30 day shred, Ripped in 30 oraz Body Revolution), więc jakby trochę doświadczenia. Niemniej cardio nigdy nie lubiłam, rezygnowałam z niego na rzeczy programów siłowych, a od interwałów starałam się trzymać jak najdalej.
Niemniej - raz kozie śmierć. Najwyżej zrezygnuję (ha, ha, ha...).
Samego programu opisywać nie będę. Tutaj jest bardzo ładny opis wraz z podziałem na pojedyncze dni. A efekty?
Powiem tak: jest moc!
Na początku zdychałam straszliwie i wylewałam siódme poty (dosłownie!). Niemniej po 9 tygodniach mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że choć nadal kończyłam treningi zmęczona, to jednak już zdecydowanie nie tak ja na samym początku.
Dodatkowo - wytrzymałość +1000 - ostatni tydzień robiłam już bez przerw, jakie zdarzały mi się w trakcie ćwiczeń na samym początku. No i najważniejsze - mięśnie brzucha po prostu malyna! Cała reszta minus 2-3 cm w obwodach. Szał ciał i uprzęży.
Jedno jest pewne - do Insanity wrócę. Shauna pokochałam. Zaczynam właśnie kolejne jego programy i czaję się na konkretny wycisk ;)
Ps. Ku potomności:
Fit test 1:
Switch kiks - 110
Power jacks - 42
Power knees - 62
Power jumps - 34
Globe jumps - 8
Suicide jumps - 12
Push-up jacks - 16
Low plank oblique - 27
Fit test 5 (po zakończonym programie):
Switch kiks - 160
Power jacks - 65
Power knees - 125
Power jumps - 84
Globe jumps - 12
Suicide jumps - 20
Push-up jacks - 36
Low plank oblique - 67
W sobotni poranek zorientowałam się, że
Zatem - nadrabiając - kilka kolorowych zdjęć z porannego Poznania. Liście też się trafiły (a nawet jeden bękart na zdjęciu nr 2) ;)
Uff, mogę spać spokojnie ;)
... czyli historia o tym, jak to się blondynka wybrała zdjęcia robić.
Nie jestem rannym ptaszkiem. Ale nie mam też większych trudności, by rano wstać. Jeśli muszę. Gorzej jak nie muszę. A najgorzej to już z domu wyjść. Mogę się obudzić o 4. i do 10. bumelować w łóżku, ale żeby się zwlec, ubrać i jeszcze na dwór wyjść, to już niekoniecznie. Zwłaszcza jak na dworze mniej niż 25 stopni na plusie ;)
Czasem jednak mam zajawkę, że wstaję przed świtem i z pieśnią na ustach lecę robić zdjęcia. Tak też chciałam w sobotę rano. Ale mi nie wyszło. Przesilenie jesienne, czy cholera inna wie co, sprawiły, że pobudka bladym świtem (no dobra, o tej porze roku bliżej 6. ale zawsze) w łikend, po tygodniu przymusowego wstawania co rano, okazały się nieosiągalne.
Szybki przegląd prognozy pogody - fajnie, w niedzielę ma być podobnie jak w sobotę. Nic się nie stanie, jak przełożę na niedzielę poranną wycieczkę. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. W sobotę koło 8. przywitało mnie piękne słońce, więc pełna nadziei na niedzielny poranek nastawiłam wieczorem budzik na 6. rano.
I ... nie powiem co, bo niecenzuralnie.
Mgła jak mleko. A gdzie tam. Jak gęsta kasza, w której łyżka stoi. I sprężynuje. Ale nic, niezrażona tym faktem ("Przecież opadnie w końcu"), zapakowałam aparat, obiektywy, statyw i w drogę.
Yhyyyy... opadła, koło 13. kiedy to już dawno z powrotem w domu byłam. Zdjęcia Okrąglaka, które miałam zrobić poszły się bujać. Wyszły za to całkiem klimatyczne inne (co mnie utwierdza w przekonaniu, że jednak czasem dupę z łóżka zwlec warto).
Więcej do zobaczenia tutaj :)
Ps. I zgadnijcie co? Dziś (jak i w sobotę) wymarzona pogoda na zdjęcia ;) Piękne ciepłe słońce i leciuteńka mgiełka... Chyba nie skomentuję ;)
Nie jestem rannym ptaszkiem. Ale nie mam też większych trudności, by rano wstać. Jeśli muszę. Gorzej jak nie muszę. A najgorzej to już z domu wyjść. Mogę się obudzić o 4. i do 10. bumelować w łóżku, ale żeby się zwlec, ubrać i jeszcze na dwór wyjść, to już niekoniecznie. Zwłaszcza jak na dworze mniej niż 25 stopni na plusie ;)
Czasem jednak mam zajawkę, że wstaję przed świtem i z pieśnią na ustach lecę robić zdjęcia. Tak też chciałam w sobotę rano. Ale mi nie wyszło. Przesilenie jesienne, czy cholera inna wie co, sprawiły, że pobudka bladym świtem (no dobra, o tej porze roku bliżej 6. ale zawsze) w łikend, po tygodniu przymusowego wstawania co rano, okazały się nieosiągalne.
Szybki przegląd prognozy pogody - fajnie, w niedzielę ma być podobnie jak w sobotę. Nic się nie stanie, jak przełożę na niedzielę poranną wycieczkę. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. W sobotę koło 8. przywitało mnie piękne słońce, więc pełna nadziei na niedzielny poranek nastawiłam wieczorem budzik na 6. rano.
I ... nie powiem co, bo niecenzuralnie.
Mgła jak mleko. A gdzie tam. Jak gęsta kasza, w której łyżka stoi. I sprężynuje. Ale nic, niezrażona tym faktem ("Przecież opadnie w końcu"), zapakowałam aparat, obiektywy, statyw i w drogę.
Yhyyyy... opadła, koło 13. kiedy to już dawno z powrotem w domu byłam. Zdjęcia Okrąglaka, które miałam zrobić poszły się bujać. Wyszły za to całkiem klimatyczne inne (co mnie utwierdza w przekonaniu, że jednak czasem dupę z łóżka zwlec warto).
Więcej do zobaczenia tutaj :)
Ps. I zgadnijcie co? Dziś (jak i w sobotę) wymarzona pogoda na zdjęcia ;) Piękne ciepłe słońce i leciuteńka mgiełka... Chyba nie skomentuję ;)
Ucząc się dziś internetu na pamięć, natknęłam się na taki oto obrazek - zgadzam się w całej rozciągłości ;)
W związku z powyższym - udanego Halołina
Cześć, mam na imię K. i jestem zakupoholiczką.
Tak mogłaby się zacząć moja historia. Jestem zakupoholiczką. I choć mój zakupoholizm ogranicza się do zakupów w sieci - jakoś łażenie po sklepach wydaje mi się mniej atrakcyjne - to zawsze, ale to ZAWSZE znajdę coś, co mieć chcę.
Czy to książka, bluzka, kurtka, spódnica, spodnie, nowe buty, zegarek, biżuteria, kosmetyki, podkłady, odżywki, tusze, płyty etc. Zawsze znajdzie się jakaś potrzeba. Potrzeba dla której przegrzebuję net w poszukiwaniu okazji. Szperam, szukam, wynajduję, porównuję, sprawdzam.
Zazwyczaj zaczyna się niewinnie. A to jakiś mail z przypomnieniem, że muszę to mieć (dobrze mieć przyjaciół mailowych). A to post na forum. A to inna okazja. W połowie miesiąca zaczynam szukanie - w końcu wypłata za pasem, trzeba przejrzeć net. Co, gdzie, kiedy, za ile, dlaczego. A nie, to ostatnie pytanie mnie nie dotyczy.
Potem nadchodzi święto - Matki Boskiej Pieniężnej. Alleluja!
I zonk.
Zaczyna się liczenie, kalkulowanie i dół. I szukanie na nowo, gdzie by tu... taniej, lepiej, szybciej.
I tak mija dzień za dniem i mój wąż w kieszeni dochodzi do wniosku, że w sumie to jeszcze mi to wszystko potrzebne nie jest. Że w zasadzie mogę poczekać...
Do następnego razu...
Ps. Najczęściej dochodzę do wniosku, że ja tego *** wcale nie potrzebuję, ale co z tego? ;)
*** wpisać odpowiednie
Tak mogłaby się zacząć moja historia. Jestem zakupoholiczką. I choć mój zakupoholizm ogranicza się do zakupów w sieci - jakoś łażenie po sklepach wydaje mi się mniej atrakcyjne - to zawsze, ale to ZAWSZE znajdę coś, co mieć chcę.
Czy to książka, bluzka, kurtka, spódnica, spodnie, nowe buty, zegarek, biżuteria, kosmetyki, podkłady, odżywki, tusze, płyty etc. Zawsze znajdzie się jakaś potrzeba. Potrzeba dla której przegrzebuję net w poszukiwaniu okazji. Szperam, szukam, wynajduję, porównuję, sprawdzam.
Zazwyczaj zaczyna się niewinnie. A to jakiś mail z przypomnieniem, że muszę to mieć (dobrze mieć przyjaciół mailowych). A to post na forum. A to inna okazja. W połowie miesiąca zaczynam szukanie - w końcu wypłata za pasem, trzeba przejrzeć net. Co, gdzie, kiedy, za ile, dlaczego. A nie, to ostatnie pytanie mnie nie dotyczy.
Potem nadchodzi święto - Matki Boskiej Pieniężnej. Alleluja!
I zonk.
Zaczyna się liczenie, kalkulowanie i dół. I szukanie na nowo, gdzie by tu... taniej, lepiej, szybciej.
I tak mija dzień za dniem i mój wąż w kieszeni dochodzi do wniosku, że w sumie to jeszcze mi to wszystko potrzebne nie jest. Że w zasadzie mogę poczekać...
Do następnego razu...
Ps. Najczęściej dochodzę do wniosku, że ja tego *** wcale nie potrzebuję, ale co z tego? ;)
*** wpisać odpowiednie
Bycie matką nie należy do łatwych. Ojcem zapewne też nie, ale ciężko mi się wypowiadać, bo nigdy nie byłam. Ze względów wiadomych. Niemniej to mnie przypadło w udziale szlajanie się z Synem Młodszym po poradniach. Głównie z racji poczucia, że nikt tego lepiej nie zrobi. Niemniej po dzisiejszej wizycie stwierdzam, że kolejny raz idzie tam Mąż, bo mnie delikatnie mówiąc może chuj strzelić. I kto będzie terminy ogarniał?
Jakoś pierwsza wizyta miesiąc temu tak bardzo mi nie dokopała, bo na tę szłam pełna optymizmu. Umówieni byliśmy na godzinę 11, więc naiwnie zakładałam, że o owej 11 trafimy przed oblicze Pani Doktor. W jakimż to błędzie zaiste tkwiłam.
Kilka słów o poradni - jedna z dwóch specjalistycznych w Sąsiednim Większym Mieście. W pierwszej terminy w sierpniu były już wyczerpane. Zapisy na kolejny rok od października. Z racji przypadłości Syna Młodszego czekanie do przyszłego roku nie wchodziło w grę. W tej poradni na termin czekaliśmy ledwie 2 miesiące - chyba specjalista mało popularny.
Poradnia zrzesza w sobie "specjalistów" różnej maści. Mieliśmy z nią do czynienia już przy Synu Starszym, jednakowoż jakość "leczenia" każe mi zastosować w obu przypadkach cudzysłów.
Ale - ad rem!
Z racji miliona różnych specjalistów w jednym miejscu, milion też się tam przewija pacjentów. Różnych. Od noworodków, wędrujących na usg bioderek, poprzez przypadki konsultacyjne jak nasz, chore (laryngolog), niepełnosprawne fizycznie i umysłowo i inne... Pacjenci wszelkiej maści, płci i wieku. "Specjaliści" różni.
Rejestracje są dwie. Ale dopiero przy okienku człowiek się dowiaduje, że na ch..usteczkę sterczał w kolejce pół godziny, skoro jego "specjalista" to w tej drugiej. Oczywiście, są tablice informacyjne, o czym baby recepcyjne* z wielkim fochem informują, przecież "one mówiły" i "jak wół wisi". Tyle że kłębiący się tłum zasłania te tablice umieszczone na wysokości wzroku... dziecka. Dwulatka góra.
Jak już się człowiek do recepcji dobić zdoła i przebrnie przez foch, obrazę i picie kawki, dostępuje zaszczytu udania się pod gabinet lekarski.
Jak już wspominałam - byliśmy umówieni na 11. O 11:30 z gabinetu wychyliła się Pani Doktor z pytaniem, czy ktoś jeszcze do niej. Co za niespodzianka, ktoś jednak czeka! Jakoś stos kart na biurku jej tego nie zasugerował. Byliśmy my (na 11) i jeszcze jedna umęczona matka, umówiona z synem na 11:30.
- To jeszcze tylko chwilkę, zamienię słówko z panią magister - do gabinetu wlazła baba w służbowym fartuchu i kawką w łapie. Przysięgam, że już widziałam wyciąganą spod biurka bombonierkę i dolewany do herbatki spiryt. Stop! Spirytu of kors nie było. Ale mógłby być. Dla zniwelowania trudów pracy.
Po zamienieniu słówka (40 minut!!!) pani dr łaskawie poprosiła do gabinetu... nie, nie nas, bynajmniej. Po 15 minutach konsultacji wypuściła swe ofiary i wyszła znów, wywołując z kart. Dziwnym trafem nasza była na samym dnie :] Na szczęście nikt wcześniej nie zdołał przebrnąć przez rejestrację i udało nam się przed oblicze trafić.
Po kolejnych 20 minutach dostaliśmy polecenie pojawienia się za miesiąc. Błogosławieństwo, odprawa, nara.
I tu objawił się kolejny bareizm. Rejestracja okienek ma 3 (plus jednego konsultanta telefonicznego nie wiem po co - przysięgam, że dodzwonienie się tam zajęło mi pierwszorazowo ponad 20 minut, kolejne 20 minut czekałam na połączenie "jest pani pierwsza w kolejce, proszę czekać"). Nad dwoma widnieje informacja "rejestracja w dniu wizyty", nad jednym zaś "rejestracja na wizytę kolejną".
Według wszelkich prawideł logiki, tego co mnie w szkole uczyli, czytania ze zrozumieniem i tak dalej, po wyjściu z gabinetu udałam się pod okienko "rejestracja na wizytę kolejną", ciesząc się, że przy okienku jest tylko jedna osoba (przy pozostałych dwóch kłębił się dziki tłum).
Błąd. Jakże wielki błąd.
Przecież oczywistym jest, jak mnie baba z recepcji łaskawie na fochu i z krzykiem poinformowała, że kolejka jest JEDNA!!! "Proszę stać i czekać! Aż zawołam!".
Kolejne 30 minut... Dobrze, że mnie na końcu nie poinformowała, że powinnam się udać do innej rejestracji, bo przysięgam, zagryzłabym. Jednak pozwolenie na posiadanie broni ma sens.
Niniejszym oświadczam (będą świadkowie) - na kolejną wizytę w tym przybytku idzie Mąż. Może z racji zawodu będzie miał więcej cierpliwości i siły przebicia. A może szlag go trafi i ktoś wreszcie zrobi z tym ... porządek.
* Z góry (a raczej z dołu) przepraszam za epitety osoby pracujące z zaangażowaniem i z powołania. Ja takich nie spotkałam. Wręcz przeciwnie, takiego braku szacunku dla pacjenta, drugiej osoby, czy zwyczajnie człowieka jeszcze nie widziałam.
Czasem jestem blondynką (pomijając to co na głowie). Taką rzetelną, mentalną blondynką z kawałów. Aż się sama sobie dziwię. I dziwię się innym, że to wytrzymują. Zwłaszcza, kiedy przemieniam się w blondynkę z zacięciem motoryzacyjnym.
Kiedy przeczytałam dowcip o blondynce i oleju, śmiałam się do rozpuku. Wiesz, ten z telefonem do męża i grą słowną. Dziś rzeczywistość zaśmiała się ze mnie.
KOBIETA NAJLEPSZYM KIEROWCĄ ŚWIATA
Jako rzetelna mentalna blondynka posiadam zacięcie motoryzacyjne. Mam słuch absolutny, jeśli chodzi o wysłuchiwanie usterek, piszczenie, stukoty i dziwne szmery z silnika. Te mniej lub bardziej wyimaginowane. Jeszcze w czasie wakacji odbył się między mną a Pierwszym Mężem taki oto dialog:
- Pada mi sprzęgło.
- Jak to ci pada sprzęgło?
- No pada, skrzypi. Mogła to by być linka, ale na forum mitsu piszą... (tu następuje opis usterki i co z nią należy zrobić).
- No to trzeba będzie wymienić.
- Nooo....
Kurtyna.
Oczywiście prawdziwy facet ma to do siebie, że jak coś obieca, to to zrobi. I nie trzeba mu o tym przypominać co pół roku.
PARĘ MIESIĘCY PÓŹNIEJ...
- Z tym sprzęgłem to chyba rzeczywiście nie jest już dobrze - rzekłam, siadając do obiadu.
- Dlaczego?
- A bo jak hamuję i nie docisnę, to mi się kontrolka zapala. Ta wiesz, co to się zapala jak silnik gaśnie. Na biegu no...
Pierwszy Mąż spojrzał z lekka dziwnie, po raz kolejny stwierdził, że trzeba będzie wymienić i zmienił temat.
No jak trzeba to trzeba.
BLONDYNKA PRAWDĘ CI POWIE
Dziś, godziny mniej więcej południowe. Wkurw z powodu oczekiwania z Potworkiem w poczekalni maksymalny. Para idzie uszami.
- Wiesz, to chyba jednak nie kwestia linki - zameldowałam PM smsowo.
- ???
- No bo jak za szybko zakręty biorę, to mi się zapala kontrolka. Ale inna. Taka wiesz... (tu następuje opis konewki z wodą).
- To olej.
- No olałam przecież!
[wymowna cisza]
- To jest kontrolka oleju, trzeba poziom sprawdzić - PM tłumaczy jak dziecku.
- Aha - napisałam elokwentnie, po czym dodałam - Ale chyba jeszcze nie jest tak źle, bo to tylko jak za szybko biorę zakręty, wiesz i samochód się za bardzo przechyla...
(i jak tak teraz czytam ten dialog... nie powiem, co o sobie myślę. Ale na swoje usprawiedliwienie mam tylko jedno - zostałam ogłupiona systemem (pseudo)służby zdrowia).
Ps. Tak, dawno nie wymieniałam oleju :/ Mam nadzieję, że Mitsu mi wybaczy...
Jako że ekonomia rzecz święta, a raz postanowione nie zostaje zmienione, przestawiliśmy w ostatni łikend zegarki. Godzinę wstecz, jakby ktoś potrzebował przypomnienia.
A że są tacy, co potrzebują, to nie wątpię. Osobistym moim kotełom bowiem żołądki przestawić się nie chcą. I tak jestem systematycznie walona już od godziny piątej (godzina ta i tak jest sukcesem, gdyż bowiem wcześniej "poranna pobudka" odbywała się o godzinie 3 w nocy) łapą po pysku, skacze się po mnie, wiesza na roletach, odbija o ściany, sufity, spada na drukarkę i wszystkie te inne atrakcje, mające na celu zwleczenie mnie z łóżka.
Kiedy już półprzytomna się zwlokę (czy zwlekę? a może zwłokę? zwłokiem zapewne jestem ja o tej godzinie w każdym razie), zaczynam udawać się do kuchni - nie nie, nie ma to nic wspólnego z przestrzeniami do przebycia. Udawanie odbywa się bowiem w towarzystwie wijących się wokół kostek kotów, co znacznie spacer szybki utrudnia.
Szybkie dorzucenie do miski, wywalenie jednej z kot na balkon i już można z powrotem się pogrążyć w objęciach. Morfeusza rzecz jasna. Na jakieś 5 minut, kiedy to kocie dupsko marznące na balkonie zaczyna domagać się wpuszczenia do cieplutkiego wnętrza. A że pod drzwiami balkonowymi czeka już żądna zabawy Furia... orgia z kocim wrzaskiem, walką na pazury i syczeniem zaczyna się na nowo...
I tak dzień za dniem... dookoła Wojtek i wkoło Macieju to samo.
A że są tacy, co potrzebują, to nie wątpię. Osobistym moim kotełom bowiem żołądki przestawić się nie chcą. I tak jestem systematycznie walona już od godziny piątej (godzina ta i tak jest sukcesem, gdyż bowiem wcześniej "poranna pobudka" odbywała się o godzinie 3 w nocy) łapą po pysku, skacze się po mnie, wiesza na roletach, odbija o ściany, sufity, spada na drukarkę i wszystkie te inne atrakcje, mające na celu zwleczenie mnie z łóżka.
Kiedy już półprzytomna się zwlokę (czy zwlekę? a może zwłokę? zwłokiem zapewne jestem ja o tej godzinie w każdym razie), zaczynam udawać się do kuchni - nie nie, nie ma to nic wspólnego z przestrzeniami do przebycia. Udawanie odbywa się bowiem w towarzystwie wijących się wokół kostek kotów, co znacznie spacer szybki utrudnia.
Szybkie dorzucenie do miski, wywalenie jednej z kot na balkon i już można z powrotem się pogrążyć w objęciach. Morfeusza rzecz jasna. Na jakieś 5 minut, kiedy to kocie dupsko marznące na balkonie zaczyna domagać się wpuszczenia do cieplutkiego wnętrza. A że pod drzwiami balkonowymi czeka już żądna zabawy Furia... orgia z kocim wrzaskiem, walką na pazury i syczeniem zaczyna się na nowo...
I tak dzień za dniem... dookoła Wojtek i wkoło Macieju to samo.
Nocna Furia pozdrawia
Moje dzieci nie przestają mnie zadziwiać. To co się kłębi w ich głowie, jakim tokiem idą ich myśli pozostaje dla mnie zagadką. Dzisiejsze pytanie Maksa to tylko czubek tej góry lodowej:
- Mamoooo, czy jak wygarbujemy Mikowi skórę, to będzie można zrobić z niej buty?
- yyyy
A zaczęło się zupełnie niewinnie - od impregnacji Mikowych traperów, zakupionych przeze mnie z potrzeby serca. Zupełnie z potrzeby serca, bo zamszowe buty dla dziecka, do tego wiązane, gdy obywatel ze sznurowadłami sobie nie radzi, to zakup mało praktyczny. Ale buty cudne!
Od impregnacji przeszliśmy do definicji skóry sztucznej i prawdziwej, ich cen, sposobów pozyskiwania, aż doszliśmy do... sami widzicie.
Maks w ogóle jest uprzejmy zaskakiwać otoczenie uwagami dotyczącymi właśnie brata. Ostatnią jego ofiarą padła nasza przemiła pani pediatra, którą Maks testował niewinnie patrząc jej w oczy:
- A mój brat nie ma DNA.
- Ygh... - panią dr lekko zacukało, ale szybko odnalazła się w sytuacji - jakby nie miał DNA, to by był robotem.
- Albo by go nie było - dorzuciłam szybko, przeczuwając, co nastąpi dalej.
- To lepiej, żeby go nie było, czy żeby był robotem? - szach-mat.
- Mamoooo, czy jak wygarbujemy Mikowi skórę, to będzie można zrobić z niej buty?
- yyyy
A zaczęło się zupełnie niewinnie - od impregnacji Mikowych traperów, zakupionych przeze mnie z potrzeby serca. Zupełnie z potrzeby serca, bo zamszowe buty dla dziecka, do tego wiązane, gdy obywatel ze sznurowadłami sobie nie radzi, to zakup mało praktyczny. Ale buty cudne!
Od impregnacji przeszliśmy do definicji skóry sztucznej i prawdziwej, ich cen, sposobów pozyskiwania, aż doszliśmy do... sami widzicie.
Maks w ogóle jest uprzejmy zaskakiwać otoczenie uwagami dotyczącymi właśnie brata. Ostatnią jego ofiarą padła nasza przemiła pani pediatra, którą Maks testował niewinnie patrząc jej w oczy:
- A mój brat nie ma DNA.
- Ygh... - panią dr lekko zacukało, ale szybko odnalazła się w sytuacji - jakby nie miał DNA, to by był robotem.
- Albo by go nie było - dorzuciłam szybko, przeczuwając, co nastąpi dalej.
- To lepiej, żeby go nie było, czy żeby był robotem? - szach-mat.
No właśnie za czym? Macie czasem tak, że się zapętlicie i w sumie już nie wiadomo za czym ta gonitwa jest?
Ostatnio mam wrażenie, że podpierając się niemal nosem, nie wiem dokąd pędzę. Wszystko dzieje się w takim tempie, że zaczynam działać jak robot. Do tego stopnia, że światła włączam i wyłączam po kolei, a włączenie najpierw ekspresu do kawy, a potem radia wywołuje dysonans nie do przezwyciężenia.
Czy to kwestia osobnicza - (prawie)perfekcyjna pani domu się kłania, czy nadmiar obowiązków (to chyba nie, przecież zawsze da się więcej), czy może zwyczajne życie - trudno mi ocenić. Ale jak słyszę z ust synów, że ja mam tak fajnie, bo nie jestem dzieckiem i nic nie muszę i mogę robić, co chcę, to mnie pusty śmiech ogarnia.
No mogę robić, co chcę, po tym jak już zrobię to co muszę ;)
Ps. Taka mnie naszła jeszcze refleksja. Kiedy człowiek działa jak automat na turbospidzie, zapomnienie dziecka w samochodzie nie jest niczym niezwykłym. Ja samej siebie bym ostatnio zapomniała.
Ostatnio mam wrażenie, że podpierając się niemal nosem, nie wiem dokąd pędzę. Wszystko dzieje się w takim tempie, że zaczynam działać jak robot. Do tego stopnia, że światła włączam i wyłączam po kolei, a włączenie najpierw ekspresu do kawy, a potem radia wywołuje dysonans nie do przezwyciężenia.
Czy to kwestia osobnicza - (prawie)perfekcyjna pani domu się kłania, czy nadmiar obowiązków (to chyba nie, przecież zawsze da się więcej), czy może zwyczajne życie - trudno mi ocenić. Ale jak słyszę z ust synów, że ja mam tak fajnie, bo nie jestem dzieckiem i nic nie muszę i mogę robić, co chcę, to mnie pusty śmiech ogarnia.
No mogę robić, co chcę, po tym jak już zrobię to co muszę ;)
Ps. Taka mnie naszła jeszcze refleksja. Kiedy człowiek działa jak automat na turbospidzie, zapomnienie dziecka w samochodzie nie jest niczym niezwykłym. Ja samej siebie bym ostatnio zapomniała.
Bardzo często spotykam się z opinią, że kobiety mają gorzej w życiu. I nie, nie chodzi tu bynajmniej o kwestię równouprawnienia, zarobków czy innych tym podobnych "dyrdymałów".
Chodzi o kwestię "pure nature" - kobiety mają gorzej, bo:
- mają hormony (uwaga! mężczyźni okazują się wedle tych opinii takowych nie posiadać - chyba nikt mojego byłego szefa w andropauzie nie widział...)
- mają okres (fakt niezaprzeczalny i rzeczywiście jest to upierdliwość rzadka (sic!) )
- mają PMS!!! (tyle że w związku z tym cierpi raczej ludność mniej lub bardziej okoliczna, chyba że ktoś ma tak, że sam siebie nie może strawić w tym (przed)okresie).
Będąc jednakowoż z Synem Młodszym u chirurga w zeszły piątek, doszłam do wniosku, że już mogę te hormony mieć, mogę mieć @ na okrągło i permanentny PMS, byle nie przechodzić zabiegów związanych z przypadłościami męskimi/chłopięcymi. Zwłaszcza jak trafi się na mało empatycznego lekarza (acz specjalistę znakomitego w swym fachu podobno).
I w zasadzie mogłabym cały ten pakiet dostać na stałe, byle moje dzieci nie musiały tego przeżywać. Niestety.
Bardzo lubię ten idiom. Odrobina kokieterii jeszcze nikomu przecież nie zaszkodziła. Zawsze miło jest posłuchać przyjemnych rzeczy na swój temat. Co jednak, jeśli ktoś ma tak niską samoocenę, że sam nie wierzy w swoje umiejętności/wygląd/zdolności/whatever?
Czasem trudno jest uwierzyć, że ktoś może mieć AŻ TAK niską samoocenę, że w ogóle (bez przesady - W OGÓLE) nie wierzy w siebie. I nieważne skąd to się wzięło. Ważne jest, że nigdy nie czuje się dość dobry.
Często łapiemy się na tym, że gdy ktoś powie nam coś miłego, pierwszą odruchową, wręcz wrodzoną reakcją, jaką wypluwa z siebie mój mózg jest negacja. Wtedy z ust wybiegają słowa "no coś ty", "nie jest tak", "a xyz zrobił to lepiej".
Czy da się z tym walczyć? Oczywiście, jak ze wszystkim. Czy ta walka jest skuteczna? No niestety nie zawsze. Ewentualnie można w porywach osiągnąć stan zadowalający, że ktoś w siebie uwierzy na chwilę. Ale najmniejsza porażka, najmniejsze nawet poczucie, że ktoś coś robi lepiej, umie więcej, ma silniejszą wolę sprawia, że poczucie wartości własnej leci na pysk.
I wcale nie tak łatwo jest podnieść mu się chociażby na kolana.
Czasem trudno jest uwierzyć, że ktoś może mieć AŻ TAK niską samoocenę, że w ogóle (bez przesady - W OGÓLE) nie wierzy w siebie. I nieważne skąd to się wzięło. Ważne jest, że nigdy nie czuje się dość dobry.
Często łapiemy się na tym, że gdy ktoś powie nam coś miłego, pierwszą odruchową, wręcz wrodzoną reakcją, jaką wypluwa z siebie mój mózg jest negacja. Wtedy z ust wybiegają słowa "no coś ty", "nie jest tak", "a xyz zrobił to lepiej".
Czy da się z tym walczyć? Oczywiście, jak ze wszystkim. Czy ta walka jest skuteczna? No niestety nie zawsze. Ewentualnie można w porywach osiągnąć stan zadowalający, że ktoś w siebie uwierzy na chwilę. Ale najmniejsza porażka, najmniejsze nawet poczucie, że ktoś coś robi lepiej, umie więcej, ma silniejszą wolę sprawia, że poczucie wartości własnej leci na pysk.
I wcale nie tak łatwo jest podnieść mu się chociażby na kolana.
Rzadko zdarza mi się fotografować przyrodę. Chyba nie mam do tego oka. Drygu, czy czego tam, co mieć trzeba, by zrobić ładne zdjęcia natury.
Czasem jednak trafia się, że mam takich zdjęć na dysku kilka. I gdy nachodzi mnie chandra, kiedy wydaje mi się, że nic nie potrafię i nic już nie wyjdzie - siadam do takich zdjęć. Bo w naturze nic nie da się spieprzyć. Ona JEST. Sama w sobie. I to już jest ładne.
Czasem jednak trafia się, że mam takich zdjęć na dysku kilka. I gdy nachodzi mnie chandra, kiedy wydaje mi się, że nic nie potrafię i nic już nie wyjdzie - siadam do takich zdjęć. Bo w naturze nic nie da się spieprzyć. Ona JEST. Sama w sobie. I to już jest ładne.
Tytuł brzmi jak przekleństwo, prawda? No bo co może być gorszego od przebywania i podejmowania próby nauczania cudzych bachorów (sic!). Przy czym uprzejmie proszę o nie traktowanie słowa "bachory" personalnie. Ot taki epitet.
Dla mnie bowiem, a z tego co się orientuję obserwując, rozmawiając i wymieniając mniej lub bardziej inteligentne poglądy, nie tylko dla mnie - zawód nauczyciela jawi się jak marzenie niespełnione. I proszę mi tu nie wmawiać, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Doskonale wiem. Miałam epizod nauczycielski w swoim życiu i do dziś odżałować nie mogę, żem tą ścieżką zawodową nie podążyła. Serio serio.
Otóż bowiem ja bym chciała te cudze dzieci... Bardzo. A odkąd własne posiadam, jeszcze bardziej. Z powodów różnych. I niestety nie tylko związanych z idealistycznymi motywami działania ala Siłaczka. Bo niesienie kagańca, tfu... kaganka oświaty to jedno, a bonusy dodatkowe to co innego.
Tak, tak, wiem... Pracy nauczyciela nikt nie docenia. Wszyscy ich (znaczy się to CIAŁO) mają za bandę głąbów i darmozjadów (jakoś nikt nie pomyśli, że to CIAŁO ma całkiem spory wpływ na kształtowanie naszych białych i niewinnych jak ta lilija dzieciątek). Tylko by człowiek psy wieszał.
Pomijam takich, co im się to rzeczywiście należy. To temat na zupełnie inny wątek.
Anyway, tak czy inaczej i wracając do tematu - bym chciała. Teraz. Kiedyś. W przyszłości.
A jeszcze bardziej w okresie 1 września.
I 14 października.
1 i 11 listopada.
Mniej więcej od połowy grudnia.
I w okolicy dwóch zimowych tygodni.
A także w kwietniu.
Dwa razy w maju.
Raz w czerwcu.
Przez lipiec i sierpień.
I tak dookoła Wojtek i wkoło Macieju.
Z pobudek tak zwanych egoistycznych również - by moje dziecko o godzinie 7 rano nie otwierało drzwi Placówki Edukacyjno-Wychowawczej, nie zapalało w niej światła, nie wkurzało cały dzień Pani, bo mamusia musi do roboty pędzić. Świątek, piątek i niedziela. Po 10 lub więcej godzin na dobę.
Tak, moje biedne świetliczane dziecko, niestety ma matkę pracującą na full service. Plus 2 godziny dojazdu dziennie. Przynajmniej społecznie jest doświadczone.
Dla mnie bowiem, a z tego co się orientuję obserwując, rozmawiając i wymieniając mniej lub bardziej inteligentne poglądy, nie tylko dla mnie - zawód nauczyciela jawi się jak marzenie niespełnione. I proszę mi tu nie wmawiać, że nie mam pojęcia, o czym mówię. Doskonale wiem. Miałam epizod nauczycielski w swoim życiu i do dziś odżałować nie mogę, żem tą ścieżką zawodową nie podążyła. Serio serio.
Otóż bowiem ja bym chciała te cudze dzieci... Bardzo. A odkąd własne posiadam, jeszcze bardziej. Z powodów różnych. I niestety nie tylko związanych z idealistycznymi motywami działania ala Siłaczka. Bo niesienie kagańca, tfu... kaganka oświaty to jedno, a bonusy dodatkowe to co innego.
Tak, tak, wiem... Pracy nauczyciela nikt nie docenia. Wszyscy ich (znaczy się to CIAŁO) mają za bandę głąbów i darmozjadów (jakoś nikt nie pomyśli, że to CIAŁO ma całkiem spory wpływ na kształtowanie naszych białych i niewinnych jak ta lilija dzieciątek). Tylko by człowiek psy wieszał.
Pomijam takich, co im się to rzeczywiście należy. To temat na zupełnie inny wątek.
Anyway, tak czy inaczej i wracając do tematu - bym chciała. Teraz. Kiedyś. W przyszłości.
A jeszcze bardziej w okresie 1 września.
I 14 października.
1 i 11 listopada.
Mniej więcej od połowy grudnia.
I w okolicy dwóch zimowych tygodni.
A także w kwietniu.
Dwa razy w maju.
Raz w czerwcu.
Przez lipiec i sierpień.
I tak dookoła Wojtek i wkoło Macieju.
Z pobudek tak zwanych egoistycznych również - by moje dziecko o godzinie 7 rano nie otwierało drzwi Placówki Edukacyjno-Wychowawczej, nie zapalało w niej światła, nie wkurzało cały dzień Pani, bo mamusia musi do roboty pędzić. Świątek, piątek i niedziela. Po 10 lub więcej godzin na dobę.
Tak, moje biedne świetliczane dziecko, niestety ma matkę pracującą na full service. Plus 2 godziny dojazdu dziennie. Przynajmniej społecznie jest doświadczone.
W tym roku jesienna aura nas rozpieszcza jak tylko się daje. Od dwóch dni co prawda ze słońcem ciut gorzej, ale temperaturą Jesień nadrabia.
Kilka ujęć w promieniach ciepłego jesiennego słońca:
Kilka ujęć w promieniach ciepłego jesiennego słońca:
Nie nie, nie będzie o popularnym filmie z 1982 roku. Ani nawet o tym z roku 1990. Chociaż niektórym mogły się podobać.
48 godzin. Tyle musiałaby chyba mieć moja doba, bym zdążyła ze wszystkim. Chociaż obawiam się, że wtedy wynalazłabym sobie drugie tyle zajęć, by się nie nudzić.
Chwilami nie mam czasu się po tyłku podrapać, a co dopiero zdążyć ze wszystkim co bym chciała.
Jest tyle fajnych książek do przeczytania.
I tyle zdjęć do zrobienia.
I jeszcze więcej do obrobienia.
I opublikowania.
Bądź też nie.
Tyle przepisów do wypróbowania.
Tyle zabaw z dziećmi do spędzania wolnego czasu.
Tyle miejsc do odwiedzenia.
Tyle treningów do zrobienia.
Tyle...
...
Mam wrażenie, że zwykła codzienność (praca, szkoła, SPRZĄTANIE, prasowanie, itd. tylko zabierają czas. Który można by wykorzystać efektywniej.
Tyle że prawdopodobnie nie mając uporządkowanego w miarę życia (tak, wyłazi ze mnie racjonalista), pracy itp. nie miałabym środków do realizacji pozostałych. A może to tylko takie naiwne tłumaczenie lenistwa ;)
Anyway... staram się rozciągać dobę. Kosztem snu rzecz jasna, bo to jest to, z czego jeszcze w miarę zrezygnować się da. Chociaż częściowo.
No bo jak tu iść spać, jak do obejrzenia jeszcze tyle fajnych seriali :P
48 godzin. Tyle musiałaby chyba mieć moja doba, bym zdążyła ze wszystkim. Chociaż obawiam się, że wtedy wynalazłabym sobie drugie tyle zajęć, by się nie nudzić.
Chwilami nie mam czasu się po tyłku podrapać, a co dopiero zdążyć ze wszystkim co bym chciała.
Jest tyle fajnych książek do przeczytania.
I tyle zdjęć do zrobienia.
I jeszcze więcej do obrobienia.
I opublikowania.
Bądź też nie.
Tyle przepisów do wypróbowania.
Tyle zabaw z dziećmi do spędzania wolnego czasu.
Tyle miejsc do odwiedzenia.
Tyle treningów do zrobienia.
Tyle...
...
Mam wrażenie, że zwykła codzienność (praca, szkoła, SPRZĄTANIE, prasowanie, itd. tylko zabierają czas. Który można by wykorzystać efektywniej.
Tyle że prawdopodobnie nie mając uporządkowanego w miarę życia (tak, wyłazi ze mnie racjonalista), pracy itp. nie miałabym środków do realizacji pozostałych. A może to tylko takie naiwne tłumaczenie lenistwa ;)
Anyway... staram się rozciągać dobę. Kosztem snu rzecz jasna, bo to jest to, z czego jeszcze w miarę zrezygnować się da. Chociaż częściowo.
No bo jak tu iść spać, jak do obejrzenia jeszcze tyle fajnych seriali :P
Większość bajek kończy się słynnym "i żyli długo i szczęśliwie". Nie tym razem.
Ten październikowy łikend już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z nieuchronnym odejściem. I nie mam tu na myśli jedynie odejścia Ani. Zanim bowiem dowiedziałam się o tym w niedzielę wieczorem, dwa zupełnie inne wydarzenia wstrząsnęły naszą małą prywatnością.
Pierwsze - wypadek Julesa Bianchiego. Zawsze gdy na torze F1 dzieje się coś takiego, jak za naciśnięciem magicznego przycisku wracają wydarzenia z 1994 roku. F1 to niebezpieczny sport. Zabiera zbyt wcześnie, zbyt młodo.
Drugie - o charakterze bardzo prywatnym, wstrząsnęło mną bardzo. Jak to jest, że ktoś jest, a za chwilę go nie ma. Tak nagle. Niespodziewanie zupełnie.
W jednej chwili masz 20 lat, wymarzone studia, perspektywy, marzenia, nieograniczone możliwości.
W drugiej... nie masz nic. Nie ma już ciebie. Potworny ból, szok dla bliskich, niezrozumienie.
Nie da się otrząsnąć z czegoś takiego jak śmierć dziecka. Nie mam zrozumienia dla cierpienia, śmierci młodych, pełnych życia osób.
Nikt nie zna dnia, ani godziny. Smutne, ale bardzo prawdziwe.
Niestety.
Ten październikowy łikend już chyba zawsze będzie mi się kojarzył z nieuchronnym odejściem. I nie mam tu na myśli jedynie odejścia Ani. Zanim bowiem dowiedziałam się o tym w niedzielę wieczorem, dwa zupełnie inne wydarzenia wstrząsnęły naszą małą prywatnością.
Pierwsze - wypadek Julesa Bianchiego. Zawsze gdy na torze F1 dzieje się coś takiego, jak za naciśnięciem magicznego przycisku wracają wydarzenia z 1994 roku. F1 to niebezpieczny sport. Zabiera zbyt wcześnie, zbyt młodo.
Drugie - o charakterze bardzo prywatnym, wstrząsnęło mną bardzo. Jak to jest, że ktoś jest, a za chwilę go nie ma. Tak nagle. Niespodziewanie zupełnie.
W jednej chwili masz 20 lat, wymarzone studia, perspektywy, marzenia, nieograniczone możliwości.
W drugiej... nie masz nic. Nie ma już ciebie. Potworny ból, szok dla bliskich, niezrozumienie.
Nie da się otrząsnąć z czegoś takiego jak śmierć dziecka. Nie mam zrozumienia dla cierpienia, śmierci młodych, pełnych życia osób.
Nikt nie zna dnia, ani godziny. Smutne, ale bardzo prawdziwe.
Niestety.
Tym razem tak totalnie dla oderwania się. Nic artystycznego. Nic specjalnego. Jednak w obliczu dnia wczorajszego, dla mnie to jak podładowanie baterii.
Tym razem cudowny park Krka - vol. 1
Tym razem cudowny park Krka - vol. 1
Dzień trzeci - Razanac vol. 1
Szpitalno-szkolno-inne zawirowania na szczęście za nami. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Wbrew aurze za oknem (dziś wróciłam do domu z nogawkami mokrymi do kolan, a w balerinach malowniczo mi chlupało, co przy nastu stopniach na dworze jest średnio przyjemne), wrócę jeszcze do wakacyjnej chorwackiej przygody.
Dziś wspominając tamte dni, mam uczucia lekko mieszane. Obawiam się, że Mikołajowa temperatura i wieczny foch nie były wybrykiem, tylko początkiem ciężkiego choróbska, które ja przeoczyłam.
Niemniej, muszę przyznać, że gorączkował w malowniczych okolicznościach przyrody.
Dnia trzeciego wybraliśmy się na plażę w Razanac, maleńkiej miejscowości położonej dokładnie naprzeciwko naszych okien, po drugiej stronie zatoki. Miejscowość niezwykle urokliwa, posiadająca li i jedynie jedną kawiarenkę z trzema stolikami. Cisza, spokój, morze i mikołajowy foch :)
Szpitalno-szkolno-inne zawirowania na szczęście za nami. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Wbrew aurze za oknem (dziś wróciłam do domu z nogawkami mokrymi do kolan, a w balerinach malowniczo mi chlupało, co przy nastu stopniach na dworze jest średnio przyjemne), wrócę jeszcze do wakacyjnej chorwackiej przygody.
Dziś wspominając tamte dni, mam uczucia lekko mieszane. Obawiam się, że Mikołajowa temperatura i wieczny foch nie były wybrykiem, tylko początkiem ciężkiego choróbska, które ja przeoczyłam.
Niemniej, muszę przyznać, że gorączkował w malowniczych okolicznościach przyrody.
Dnia trzeciego wybraliśmy się na plażę w Razanac, maleńkiej miejscowości położonej dokładnie naprzeciwko naszych okien, po drugiej stronie zatoki. Miejscowość niezwykle urokliwa, posiadająca li i jedynie jedną kawiarenkę z trzema stolikami. Cisza, spokój, morze i mikołajowy foch :)