No i wrócili. Z hukiem i przytupem, przywiezieni przez dziadka, wtargnęli do względnie wysprzątanego mieszkania (mnie się nie chciało zgodnie z rysunkiem poniżej, ale Mąż szalał w łazience i wylizał ją do błysku):
No więc ja się nie przykładałam za bardzo, przyznaję bez bólu. Żal mi stworzonek było ;)
Ad rem...
Primo
Jako już wleźli do tego względnie posprzątanego, padło pytanie zasadnicze (zadane tonem żądania raczej, co od razu w rodzicielce wywołało sprzeciw):
- Co dla nas masz?!
- Hmmm, pomyślmy nad odpowiedzią:
a) Sama jestem (grymas obrzydzenia, chyba nie o to chodziło)
b) Buziaka (jak wyżej)
c) Mogę was przytulić (Well...)
Rzutem na taśmę wymyśliłam odpowiedź czwartą, która spowodowała rzut Potworka Mniejszego na glebę w pełnym rynsztunku. Starszy strzelił focha mniej spektakularnie:
- A co wy macie dla mnie?
Ta odpowiedź również okazała się mało satysfakcjonująca, ale to już nie mój problem.
Secundo
Jak już wleźli, ręce umyli pod mniejszym (Starszy) lub większym (Młodszy) przymusem, padło hasło zasadnicze numer dwa:
- Jeść!!!
- Co jeść? - zjerzyłam się z automatu.
- Nooo, poprosimy.
- Aaa, no to co innego.
Po czym nastąpiła konsumpcja: 2 bułek z masłem, dwóch wielkich drożdżówek, jogurtu, owoców, soczków, wody i innych.
Ciekawa rzecz, że przez 2 godziny drogi zdążyli tak zgłodnieć. Wyjeżdżali po obiedzie. A może ich tam nie karmili? Hmm..
Tertio
Następnie nastąpiła litania standardowa:
- Możemy zagrać?
- Możemy obejrzeć?
- Zagrasz ze mną w Osadników?
- A ze mną w wojnę?
- Mogę jeść?
Aaaaaa... chyba wrócili na dobre, bo czuję się jakoby nigdy nie wyjeżdżali.
Ps. Nocą również odpocząć od siebie nie dali. Potworek Mniejszy bóg to jeden wie, czy stęskniony, czy może do ciała obok przyzwyczajony (spał z bratem), wpakował się do naszego łóżka jeszcze przed północą umieszczając pod moimi żebrami kończynę dolną, a kończyną górną waląc mnie malowniczo po ryju.
Nihil novi sub sole...
No więc ja się nie przykładałam za bardzo, przyznaję bez bólu. Żal mi stworzonek było ;)
Ad rem...
Primo
Jako już wleźli do tego względnie posprzątanego, padło pytanie zasadnicze (zadane tonem żądania raczej, co od razu w rodzicielce wywołało sprzeciw):
- Co dla nas masz?!
- Hmmm, pomyślmy nad odpowiedzią:
a) Sama jestem (grymas obrzydzenia, chyba nie o to chodziło)
b) Buziaka (jak wyżej)
c) Mogę was przytulić (Well...)
Rzutem na taśmę wymyśliłam odpowiedź czwartą, która spowodowała rzut Potworka Mniejszego na glebę w pełnym rynsztunku. Starszy strzelił focha mniej spektakularnie:
- A co wy macie dla mnie?
Ta odpowiedź również okazała się mało satysfakcjonująca, ale to już nie mój problem.
Secundo
Jak już wleźli, ręce umyli pod mniejszym (Starszy) lub większym (Młodszy) przymusem, padło hasło zasadnicze numer dwa:
- Jeść!!!
- Co jeść? - zjerzyłam się z automatu.
- Nooo, poprosimy.
- Aaa, no to co innego.
Po czym nastąpiła konsumpcja: 2 bułek z masłem, dwóch wielkich drożdżówek, jogurtu, owoców, soczków, wody i innych.
Ciekawa rzecz, że przez 2 godziny drogi zdążyli tak zgłodnieć. Wyjeżdżali po obiedzie. A może ich tam nie karmili? Hmm..
Tertio
Następnie nastąpiła litania standardowa:
- Możemy zagrać?
- Możemy obejrzeć?
- Zagrasz ze mną w Osadników?
- A ze mną w wojnę?
- Mogę jeść?
Aaaaaa... chyba wrócili na dobre, bo czuję się jakoby nigdy nie wyjeżdżali.
Ps. Nocą również odpocząć od siebie nie dali. Potworek Mniejszy bóg to jeden wie, czy stęskniony, czy może do ciała obok przyzwyczajony (spał z bratem), wpakował się do naszego łóżka jeszcze przed północą umieszczając pod moimi żebrami kończynę dolną, a kończyną górną waląc mnie malowniczo po ryju.
Nihil novi sub sole...
Dziś opowiem Wam o książce, którą nabyłam zupełnym przypadkiem podczas zakupów spożywczych w jednym z najbardziej popularnych sklepów z owadem w tle ;) Jej lektura to nie tylko rozrywka - tytułowa Bokserka stała się bowiem dla mnie inspiracją ;)
Kupiłam ją za śmieszną wręcz kwotę (razem z kilkoma innymi) i wrzuciłam do bagażnika samochodu, skrzętnie skrywając przed Mężem. Dzień wcześniej przyniosłam do domu cały stos książek z biblioteki i obawiam się, że moi domownicy kolejnej porcji by nie znieśli. Pewnie jakbym przyniosła stos gier i książek, byliby bardziej wyrozumiali.
Nie to, że krytykują czytanie, zupełnie nie. Sami pochłaniają takie same ilości jak ja (zwłaszcza Potwór Starszy). Niemniej książki w naszym domu leżą wszędzie - zwłaszcza że sama czytam po kilka na raz - i porządku niestety przez to nie uświadczysz ;)
Po tygodniu mniej więcej wydobyłam Bokserkę Grażyny Plebanek z bagażnika. I... pochłonęłam w niecałe dwa dni. Nigdy wcześniej nie czytałam nic tej autorki, ale z pewnością sięgnę po kolejne pozycje. Bardzo podoba mi się jej styl i jestem bardzo ciekawa, czy pozostałe książki są równie wciągające.
Być może nie jest to literatura na miarę nagrody Nike, ale nie jest też prostym, zwyczajnym czytadłem. Czytając tę książkę doskonale potrafiłam wczuć się w postać głównej bohaterki, poczuć jej emocje, rozterki, życiowe wybory, czasem tak sprzeczne z kodeksem moralnym, czasem wręcz namacalnie bolesne.
Historia Lu, tytułowej bokserki, to historia kobiety, która w poszukiwaniu własnej tożsamości, rozdarta pomiędzy Polską a Szwecją, stałym nudnym związkiem i żonatym kochankiem, wyrusza za tym ostatnim do Brukseli, a porzucona nie szuka odwetu lecz ujścia swoich emocji właśnie w boksie. Lu z jednej strony jest kobietą silną, twardo stąpającą po ziemi, z drugiej rozchwianą emocjonalnie i niedojrzałą.
Czy uda jej się osiągnąć spokój? Wybrać to, co będzie dla niej najlepsze? Sprawdźcie sami.
Dla mnie ksiażka ta stała się inspiracją ;)
Na minus: wszechobecny, panujący chaos. Na plus: dosadność i realizm i energia.
Siedział w kawiarni w centrum handlowym. Wyglądał dokładnie jak Wojtek, lat 13 (fotka poglądowa poniżej)
No, może miał trochę dłuższe włosy. I bardziej tłuste. Spodnie długie, spuszczone w identyczny sposób i podkoszulek biały, pomięty, brudny. Pamiętający chyba lata sześciesiąte. Jak nie lepiej.
Siedział przy stoliku kawiarnianym. Przed sobą miał laptopa otwartego na stronie twarzoksiążki, obok stała wypita do połowy z całą pewnością wystygnięta już kawa. Stałam za nim dłuższą chwilę patrząc, jak z nienawiścią, zapalczywością i tempem godnym karabinu maszynowego wypisuje hejterskie teksty pełne jadu i nienawiści pod opiniami różnych osób. Co chwilę przeskakiwał między okienkami i świata poza tą swoją nienawiścią nie widział.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ na stronie jednej z moich ulubionych koleżanek przeczytałam dziś takie oto słowa:
Ludzie mnie rozczarowują. Komentarze, bezczelność, fałsz. Wiadomo: każdy tego czasem doświadcza. Nie lubię pisać-zrzędzić...*
Ile razy w życiu spotkaliście się z nienawistnymi komentarzami pod Waszym i nie tylko adresem? Pełnymi żółci i jadu? Nienawiści do świata wyrzuconej z siebie w necie, za bezpieczną zasłoną monitora?
A ile razy ktoś napluł Wam obraźliwym tekstem w twarz? Powiedział to samo prosto w oczy? Zabrakło odwagi? No tak...
Wielu ludziom brakuje odwagi, by powiedzieć coś prosto w oczy. By w ogóle powiedzieć.
Ale za plecami bluzgają na prawo i lewo hejterskimi tekstami.
Moje ulubione słowo od dłuższego już czasu, które idealnie wpasowuje się w ten tekst: pathetic
Dlatego takich trzeba mieć serdecznie w dupie.
Bo ludzie są mili. Są pomocni. Są serdeczni.
Tyle że niestety nie wszyscy. Część z nich jest mocno zdeformowanych rzeczywistością. Najważniejsze, by nie mieli wpływu na nasze samopoczucie.
* Cytat pochodzi z tego bloga.
No, może miał trochę dłuższe włosy. I bardziej tłuste. Spodnie długie, spuszczone w identyczny sposób i podkoszulek biały, pomięty, brudny. Pamiętający chyba lata sześciesiąte. Jak nie lepiej.
Siedział przy stoliku kawiarnianym. Przed sobą miał laptopa otwartego na stronie twarzoksiążki, obok stała wypita do połowy z całą pewnością wystygnięta już kawa. Stałam za nim dłuższą chwilę patrząc, jak z nienawiścią, zapalczywością i tempem godnym karabinu maszynowego wypisuje hejterskie teksty pełne jadu i nienawiści pod opiniami różnych osób. Co chwilę przeskakiwał między okienkami i świata poza tą swoją nienawiścią nie widział.
Dlaczego o tym piszę? Ponieważ na stronie jednej z moich ulubionych koleżanek przeczytałam dziś takie oto słowa:
Ludzie mnie rozczarowują. Komentarze, bezczelność, fałsz. Wiadomo: każdy tego czasem doświadcza. Nie lubię pisać-zrzędzić...*
Ile razy w życiu spotkaliście się z nienawistnymi komentarzami pod Waszym i nie tylko adresem? Pełnymi żółci i jadu? Nienawiści do świata wyrzuconej z siebie w necie, za bezpieczną zasłoną monitora?
A ile razy ktoś napluł Wam obraźliwym tekstem w twarz? Powiedział to samo prosto w oczy? Zabrakło odwagi? No tak...
Wielu ludziom brakuje odwagi, by powiedzieć coś prosto w oczy. By w ogóle powiedzieć.
Ale za plecami bluzgają na prawo i lewo hejterskimi tekstami.
Moje ulubione słowo od dłuższego już czasu, które idealnie wpasowuje się w ten tekst: pathetic
Dlatego takich trzeba mieć serdecznie w dupie.
Bo ludzie są mili. Są pomocni. Są serdeczni.
Tyle że niestety nie wszyscy. Część z nich jest mocno zdeformowanych rzeczywistością. Najważniejsze, by nie mieli wpływu na nasze samopoczucie.
* Cytat pochodzi z tego bloga.
Syn Starszy z racji pobytu u dziadków porozumiewa się ze mną za pomocą Vibera.
Codziennie przesyła buźki, usmieszki, minki. Dziś wysłałam wiadomość pierwsza.
- Niech zgadnę - zagaił Mąż - wysłałaś mu minkę ?
- Muminkę? - spytałam zdziwiona - Nieeee, Małą Mi.
Przeczytałam wczoraj 4 wersy i chodzi mi po głowie straszliwie.
Uwalniam zatem, może będzie męczyć kogoś innego :)
Uwalniam zatem, może będzie męczyć kogoś innego :)
Kolejna pozycja, po którą sięgnęłam, była w formie audiobooka. Jako że w samochodzie spędzam codziennie sporo czasu i doprawdy bardzo często zwyczajnie dość mam radia, a cisza mi nie służy - znalazłam na nią sposób. Łączę przyjemne z pożytecznym i słucham audiobooków.
Ma to swoje wady (o nich za chwilę) i zalety. Do ogromnych zalet należy czytanie podczas innej czynności. Nie mam poczucia straty czasu, kiedy stoję w korkach :)
Wady: jedna podstawowa. Ciężko jest wysiąść z samochodu w połowie rozdziału ;)
W przypadku pozycji, o której dziś chcę napisać wadą był lektor. Ale o tym za chwilę.
Kolejna niemiecka autorka (coś te moje korzenie i studia plączą się nawet po tym fragmencie życiorysu). Kolejny kryminał. Kolejne mistrzostwo świata.
Bardzo lubię audiobooki czytane przez Martę Grzywacz. Uwielbiam zatopić się w głosie Mariana Opani, czy Anny Dereszowskiej. Tym razem jednak odczułam spory dysonans - bardzo dobra powieść, zgrabnie poprowadzona fabuła, mistrzowsko rozegrane napięcie, doskonale zarysowane postacie i całkowicie kiepsko przeczytany audiobook.
Z żalem muszę przyznać, że w głosie Mai Ostaszewskiej, która jest lektorem tej pozycji, nie da się zatopić. Jako aktorkę cenię ją bardzo. Jako lektora - wcale. Już nie chodzi o to, że bardzo kaleczyła j. niemiecki, co mi z racji zawodu przeszkadzało. Nie każdy musi ten język znać. Nie każdy musi go lubić. Niemniej złe akcentowanie, nieumiejętność oddzielenia dialogów od narracji, przypadkowe granie nastrojem i w końcu błędy, które dało się wyłapać nawet w audiobooku, uczyniły Przyjaciół po grób zwyczajnie źle przeczytaną powieścią.
Bardzo szkoda.
Niemniej - zachęcam do przeczytania. Nie odsłuchania :)
Tym razem kolejny kryminał. Jednej z moich ulubionych autorek kryminałów, o której pisałam już tutaj.
Trochę się zagapiłam ostatnimi czasy, więc teraz nadrabiam jej powieści. I za każdym razem sprawia mi to naprawdę sporą przyjemność.
Wielbiciel Charlotte Link ma nietypową dla tej autorki budowę - mniej więcej od połowy książki (jak nie wcześniej) wiemy już, kto zabił, dlaczego i jak. Nie wiemy jednak, o stanie się z kolejną ofiarą, na którą poluje morderca. Fabuła jak zwykle poprowadzona jest po mistrzowsku i do ostatniej chwili trzyma w napięciu. Znając sposób pisania autorki spodziewałam się jednak elementu zaskoczenia. Nie było go i to mnie trochę rozczarowało.
Niemniej, gorąco polecam.
Źródło: lubimyczytac.pl
Trochę się zagapiłam ostatnimi czasy, więc teraz nadrabiam jej powieści. I za każdym razem sprawia mi to naprawdę sporą przyjemność.
Wielbiciel Charlotte Link ma nietypową dla tej autorki budowę - mniej więcej od połowy książki (jak nie wcześniej) wiemy już, kto zabił, dlaczego i jak. Nie wiemy jednak, o stanie się z kolejną ofiarą, na którą poluje morderca. Fabuła jak zwykle poprowadzona jest po mistrzowsku i do ostatniej chwili trzyma w napięciu. Znając sposób pisania autorki spodziewałam się jednak elementu zaskoczenia. Nie było go i to mnie trochę rozczarowało.
Niemniej, gorąco polecam.
Źródło: lubimyczytac.pl
Potworek Młodszy miał wczoraj ewidentnie swój dzień.
- Mamooo, a dlaczego Gosia jeszcze mieszka z babcią i dziadkiem? Przecież powinna już sama!
- Yyy, bo Gosia jeszcze nie jest dorosła.
- Wy też nie jesteście. I ciocia z wujkiem też nie, a mieszkacie osobno.
- Ej, przecież my jesteśmy dorośli!
- Nie zachowujecie się jak dorośli...
Well ;)
Ale, ale. To nie koniec. Potworek dopiero się rozkręcał, by za chwilę wypalić z szatańskim uśmiechem:
- Mamooo, a dlaczego ożeniłaś się z tatą?
Kto wie dlaczego? :>
- Mamooo, a dlaczego Gosia jeszcze mieszka z babcią i dziadkiem? Przecież powinna już sama!
- Yyy, bo Gosia jeszcze nie jest dorosła.
- Wy też nie jesteście. I ciocia z wujkiem też nie, a mieszkacie osobno.
- Ej, przecież my jesteśmy dorośli!
- Nie zachowujecie się jak dorośli...
Well ;)
Ale, ale. To nie koniec. Potworek dopiero się rozkręcał, by za chwilę wypalić z szatańskim uśmiechem:
- Mamooo, a dlaczego ożeniłaś się z tatą?
Kto wie dlaczego? :>
I poszedł sobie..
Do kolegi.
Na noc.
Na calutką noc!
Sam.
Samiutki!
Niby tylko dwa bloki dalej, ale zawsze.
Coś czuję, że noc bezsenna mnie czeka. Mimo, że on ma już SZEŚĆ lat.
Dla mnie to mógłby mieć i sześćdziesiąt, a i tak bym pod kloszem chowała.
Tylko gdzie ja klosz dla sześćdziesięciolatka znajdę?
Hmm...
Do kolegi.
Na noc.
Na calutką noc!
Sam.
Samiutki!
Niby tylko dwa bloki dalej, ale zawsze.
Coś czuję, że noc bezsenna mnie czeka. Mimo, że on ma już SZEŚĆ lat.
Dla mnie to mógłby mieć i sześćdziesiąt, a i tak bym pod kloszem chowała.
Tylko gdzie ja klosz dla sześćdziesięciolatka znajdę?
Hmm...
Przy piątku dopada mnie zmęczenie materiału.
Budzik musi dzwonić 2x dłużej, by w ogóle kotokolwiek go usłyszał.
Potwory wstają z podwójnym oporem i przecierając zaspane oczy wloką się noga za nogą do kuchni, by tam osłaniając się przed światłem jak małe wampirki zalec na krześle i udawać, że wcale ich nie ma.
Kakao robi się 2x wolniej.
Zęby nie chcą się umyć.
A buty złośliwie zrobiły się dwa lewe.
Przy piątku.
Ale nic to...
Patrzę za okno.
I ładuję akumulatory.
Słońce. STOP. Piątek. STOP. Weekend. STOP.
Budzik musi dzwonić 2x dłużej, by w ogóle kotokolwiek go usłyszał.
Potwory wstają z podwójnym oporem i przecierając zaspane oczy wloką się noga za nogą do kuchni, by tam osłaniając się przed światłem jak małe wampirki zalec na krześle i udawać, że wcale ich nie ma.
Kakao robi się 2x wolniej.
Zęby nie chcą się umyć.
A buty złośliwie zrobiły się dwa lewe.
Przy piątku.
Ale nic to...
Patrzę za okno.
I ładuję akumulatory.
Słońce. STOP. Piątek. STOP. Weekend. STOP.
Mówią, że prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy.
Jeśli rozpatrywać owo zagadnienie nie tylko w sensie seksualno-dosłownym ;), to powiedziałabym, że jest w tym bardzo, ale to bardzo dużo racji.
Można bowiem skończyć elegancko, z klasą i móc patrząc w lustro spojrzeć sobie bez obaw w oczy. I wiedzieć, że zrobiło się wszystko, by zachować twarz, honor, portfel i co tam jeszcze. Jednym słowem nie musieć się samemu przed sobą wstydzić, że primo się skończyło (shit happens), secundo jest się gentelmenem i w ogóle.
Niestety.
Takie rzeczy to tylko w erze. Dinozaurów pewnikiem, bo nie w żadnej innej.
Tymczasem rzeczywistość okazuje się być o niebo bardziej prozaiczna. I mimo że lata świetlne temu pluło się jadem na przedstawicieli własnej płci, jacy to żałośni i w ogóle, pod niebiosa wychwalając zalety własne, tak jak przyjdzie co do czego to żal dupę ściska i niestety owo mityczne zakończenie to koło klasy nawet nie stało. Ot zwykła żałosna zagrywka. Czy nawet jej brak czasami? Bo dopóki żona/kochanka/partnerka/whoever sama nie odkryje, że coś jest na rzeczy, to raczej nie ma się co spodziewać, że mężczyzna jej życia zakończy z honorem, to co bez niego zaczął.
Słowa, obietnice, przyrzeczenia.. wszystko rzucone na wiatr. Zazwyczaj. Nie mówię, że dotyka każdego osobnika. Ale w przypadku zakończeń zazwyczaj tak bywa. Nic nie warte frazesy, w które chyba nikt nie wierzy, ale wypowiadamy je, bo a) wypada, b) czujemy się z tym lepiej, c) (chyba najgorsza wersja) wierzymy w to, ale za ch.. nie potrafimy dotrzymać słowa.
Taki, rzekłabym, klasyk. Przykład niemalże książkowy (właśnie jestem po lekturze obfitującej w tego typu zakończenia, o czym zapewne mowa będzie w kolejnych Książkowych zauroczeniach). Owe klasyczne zakończenia, przywodzą mi na myśl tekst utworu jednego z moich ulubionych zespołów:
Did I disappoint you?
Or leave a bad taste in your mouth?
I taki właśnie "bad taste" najczęściej pozostaje. Cóż zrobić? Takie życie. Miało być pięknie, wyszło jak zwykle. I ch...
Także tego, drogie panie - ile z Was zna podobne przykłady? Bo ja rozglądając się dookoła, mam wrażenie, że wyrastają jak grzyby po deszczu.
Dziś prawdziwych mężczyzn już nie ma... ;)
Ps. Stereotypy? Do not think so...
Jeśli rozpatrywać owo zagadnienie nie tylko w sensie seksualno-dosłownym ;), to powiedziałabym, że jest w tym bardzo, ale to bardzo dużo racji.
Można bowiem skończyć elegancko, z klasą i móc patrząc w lustro spojrzeć sobie bez obaw w oczy. I wiedzieć, że zrobiło się wszystko, by zachować twarz, honor, portfel i co tam jeszcze. Jednym słowem nie musieć się samemu przed sobą wstydzić, że primo się skończyło (shit happens), secundo jest się gentelmenem i w ogóle.
Niestety.
Takie rzeczy to tylko w erze. Dinozaurów pewnikiem, bo nie w żadnej innej.
Tymczasem rzeczywistość okazuje się być o niebo bardziej prozaiczna. I mimo że lata świetlne temu pluło się jadem na przedstawicieli własnej płci, jacy to żałośni i w ogóle, pod niebiosa wychwalając zalety własne, tak jak przyjdzie co do czego to żal dupę ściska i niestety owo mityczne zakończenie to koło klasy nawet nie stało. Ot zwykła żałosna zagrywka. Czy nawet jej brak czasami? Bo dopóki żona/kochanka/partnerka/whoever sama nie odkryje, że coś jest na rzeczy, to raczej nie ma się co spodziewać, że mężczyzna jej życia zakończy z honorem, to co bez niego zaczął.
Słowa, obietnice, przyrzeczenia.. wszystko rzucone na wiatr. Zazwyczaj. Nie mówię, że dotyka każdego osobnika. Ale w przypadku zakończeń zazwyczaj tak bywa. Nic nie warte frazesy, w które chyba nikt nie wierzy, ale wypowiadamy je, bo a) wypada, b) czujemy się z tym lepiej, c) (chyba najgorsza wersja) wierzymy w to, ale za ch.. nie potrafimy dotrzymać słowa.
Taki, rzekłabym, klasyk. Przykład niemalże książkowy (właśnie jestem po lekturze obfitującej w tego typu zakończenia, o czym zapewne mowa będzie w kolejnych Książkowych zauroczeniach). Owe klasyczne zakończenia, przywodzą mi na myśl tekst utworu jednego z moich ulubionych zespołów:
Did I disappoint you?
Or leave a bad taste in your mouth?
I taki właśnie "bad taste" najczęściej pozostaje. Cóż zrobić? Takie życie. Miało być pięknie, wyszło jak zwykle. I ch...
Także tego, drogie panie - ile z Was zna podobne przykłady? Bo ja rozglądając się dookoła, mam wrażenie, że wyrastają jak grzyby po deszczu.
Dziś prawdziwych mężczyzn już nie ma... ;)
Ps. Stereotypy? Do not think so...
Tym razem będzie nieco nietypowo :) I już wyjaśniam dlaczego - nietypowy będzie opis pozycji, którą pochłonęłam w jeden weekend. No i będę się chwalić, a co! ;)
Zapraszam bowiem na portal Mamo pracuj!, dzięki któremu miałam przyjemność przeczytać najnowszą powieść Olgi Rudnickiej Do trzech razy Natalie.
Źródło: lubimyczytac.pl
Zapraszam bowiem na portal Mamo pracuj!, dzięki któremu miałam przyjemność przeczytać najnowszą powieść Olgi Rudnickiej Do trzech razy Natalie.
Źródło: lubimyczytac.pl
No właśnie, o co chodzi z tą karatą? I z tą judą też?
(Historia karaty śmieszy mnie nie od dziś. Potwory z racji surowego chowu mają mocno ograniczone dobra wszelakie w postaci dostępu do plejstejszyn. Gdyby im owego dobra nie ograniczać, mogli by grać non stop. Zwłaszcza Potwór Młodszy.
Z racji zajęć dodatkowych granie w tygodniu odbywało się z poślizgiem lub nie odbywało się wcale. Któregoś razu Potwór Starszy nie mogąc doczekać się mojego powrotu do domu przysłał mi smsa następującej treści:
Mamo, czy możemy przełożyć granie na dziś, bo jutro mamy judo i karatĘ.
No jak karatĘ, to nie mogłam się nie zgodzić).
Ad rem.
Karata jest fajna, jak się z niej wychodzi. Jak są koledzy. Jak jest ulubiona trenerka.
Takoż juda.
Niefajne są co rano:
Nudno jest.
Nie chce mi się iść. (To nie idź.)
Będę się tam męczył. (To się nie męcz. Siedź i patrz, co inni robią.)
Ja wcale nie chcę iść na judo/karatę.
I tak dookoła Wojtek i w koło Macieju to samo. Przechodzi magicznie tuż po zajęciach, kiedy to wszystko jest super i w ogóle, i chodź mamo pokażę ci, co potrafię (tu następuje tłuczenie matki, tudzież walanie nią po ziemi jak workiem mocno przechodzonych kartofli - przy radosnym chichocie Potworów oczywiście, że tak sobie super z matką poradzili).
I tak sobie siedzę i dumam, co z tą karatą jest nie tak? Może to działa jak z moim bieganiem? Że wyjść mi się za ch.. , znaczy wcale z domu nie chce (mimo że mnie nosi), a jak już wracam po tych nastu kilometrach zmęczona jak pies i jak ten pies dopadnę źródła wody, to potem chodzę cały wieczór nabuzowana endorfinami, że nic tylko zacząć ćwiczyć ;)
(Historia karaty śmieszy mnie nie od dziś. Potwory z racji surowego chowu mają mocno ograniczone dobra wszelakie w postaci dostępu do plejstejszyn. Gdyby im owego dobra nie ograniczać, mogli by grać non stop. Zwłaszcza Potwór Młodszy.
Z racji zajęć dodatkowych granie w tygodniu odbywało się z poślizgiem lub nie odbywało się wcale. Któregoś razu Potwór Starszy nie mogąc doczekać się mojego powrotu do domu przysłał mi smsa następującej treści:
Mamo, czy możemy przełożyć granie na dziś, bo jutro mamy judo i karatĘ.
No jak karatĘ, to nie mogłam się nie zgodzić).
Ad rem.
Karata jest fajna, jak się z niej wychodzi. Jak są koledzy. Jak jest ulubiona trenerka.
Takoż juda.
Niefajne są co rano:
Nudno jest.
Nie chce mi się iść. (To nie idź.)
Będę się tam męczył. (To się nie męcz. Siedź i patrz, co inni robią.)
Ja wcale nie chcę iść na judo/karatę.
I tak dookoła Wojtek i w koło Macieju to samo. Przechodzi magicznie tuż po zajęciach, kiedy to wszystko jest super i w ogóle, i chodź mamo pokażę ci, co potrafię (tu następuje tłuczenie matki, tudzież walanie nią po ziemi jak workiem mocno przechodzonych kartofli - przy radosnym chichocie Potworów oczywiście, że tak sobie super z matką poradzili).
I tak sobie siedzę i dumam, co z tą karatą jest nie tak? Może to działa jak z moim bieganiem? Że wyjść mi się za ch.. , znaczy wcale z domu nie chce (mimo że mnie nosi), a jak już wracam po tych nastu kilometrach zmęczona jak pies i jak ten pies dopadnę źródła wody, to potem chodzę cały wieczór nabuzowana endorfinami, że nic tylko zacząć ćwiczyć ;)
Czasem zdarza się tak, że na fali jakiś wydarzeń szalejemy z niepokoju, wściekłości, mamy ochotę walić głową w mur. Własna bezsilność doprowadza do szału. Człowiek nie może usiedzieć w miejscu, nosi go na prawo i lewo i najchętniej zrobiłby coś już, teraz, zaraz, natychmiast.
Oczywiście człowiek taki jak ja - który nie potrafi siąść w kącie i się załamać. Człowiek (a może przesadziłam z oceną i tylko kobieta :P), który musi emocje z siebie wyrzucić, nie umie ich ukryć w sobie. Chce krzyczeć, chce płakać, chce śpiewać.
Ale.. like the philosopher Jagger once said: "You can't always get what you want."
Lubię ten cytat, nawet bardziej niż jego dlaszą część.
Anyway, czas nas uczy pokory. I nagle okazuje się, że coś co wydawało się być krzywdą i niesprawiedliwością, jest właśnie tym, co od dawna sami powinniśmy byli zrobić. Taka karma. Nie da się uciec przed oczywistym. Wtedy siadam pod drzewem/krzakiem/na ławce/gdziekolwiek gdzie jest mi dobrze i wygodnie (najlepiej jeszcze w doborowym towarzystwie), piję ulubioną herbatę i delektuję się szczęściem.
Oczywiście człowiek taki jak ja - który nie potrafi siąść w kącie i się załamać. Człowiek (a może przesadziłam z oceną i tylko kobieta :P), który musi emocje z siebie wyrzucić, nie umie ich ukryć w sobie. Chce krzyczeć, chce płakać, chce śpiewać.
Ale.. like the philosopher Jagger once said: "You can't always get what you want."
Lubię ten cytat, nawet bardziej niż jego dlaszą część.
Anyway, czas nas uczy pokory. I nagle okazuje się, że coś co wydawało się być krzywdą i niesprawiedliwością, jest właśnie tym, co od dawna sami powinniśmy byli zrobić. Taka karma. Nie da się uciec przed oczywistym. Wtedy siadam pod drzewem/krzakiem/na ławce/gdziekolwiek gdzie jest mi dobrze i wygodnie (najlepiej jeszcze w doborowym towarzystwie), piję ulubioną herbatę i delektuję się szczęściem.
Z utęsknieniem czekam na wiosnę. Z każdym stopniem poniżej zera coraz bardziej. Co prawda dzisiaj podobno było słonecznie. I podobno na plusie. Ale to chyba jakieś pomówienia. Wir wiatru, który napotkaliśmy z Synem Starszym zdecydowanie temu przeczył.
Kaczki-dziwaczki napotkane przedwczoraj chyba też czekają na lepsze czasy.. Przynajmniej wyglądają na lekko zdegustowane temperaturą. Mnie by się nie chciało tyłka w takiej zimnej wodzie moczyć.
Tymczasem pozostaje liczyć na wiosnę w sercu :)
Kaczki-dziwaczki napotkane przedwczoraj chyba też czekają na lepsze czasy.. Przynajmniej wyglądają na lekko zdegustowane temperaturą. Mnie by się nie chciało tyłka w takiej zimnej wodzie moczyć.
Tymczasem pozostaje liczyć na wiosnę w sercu :)
To był ciężki tydzień. Tydzień, który mocno nadszarpnął moją wiarę w przyjaźń. Podobno stratę przyjaciela przeżywa się bardziej niż stratę męża czy kochanka, bo tych można mieć wielu...
Tydzień bogaty w przemyślenia.
Tydzień trudnych decyzji.
Bardzo trudnych wyborów. O części z nich pisałam tutaj.
O części nie napiszę wcale.
I nie odpowiem, nawet jeśli ktoś zapyta.
Z projektem się nie rozstaję. Tylko trochę pewnie zmieni się jego temat.
Tydzień bogaty w przemyślenia.
Tydzień trudnych decyzji.
Bardzo trudnych wyborów. O części z nich pisałam tutaj.
O części nie napiszę wcale.
I nie odpowiem, nawet jeśli ktoś zapyta.
Z projektem się nie rozstaję. Tylko trochę pewnie zmieni się jego temat.
Kolejnej pozycji, która trafiła w moje ręce, niestety nie mogę nazwać zauroczeniem. Perfekcjonistka Iwony Sobolewskiej to powieść młodzieżowa i takim też językiem jest napisana - jakby na kolanie, lekko niechlujnie, ale być może właśnie taka forma do młodzieży trafia ;)
Kolejna powieść młodej, obiecującej Autorki to historia Julity, nastolatki, która stara się zapomnieć o miłości. Miłości, która ją zraniła i zadrwiła z niej. Dlatego broni się przed jakimkolwiek nowym uczuciem. Julita do perfekcji doprowadza swój wygląd, chcąc tym zamaskować złamane serce. Książka opowiada również o perypetiach bohaterki w szkole muzycznej, o jej relacjach z kolegami i przyjaciółmi, a także o odkrywaniu talentów i dostrzeganiu wartości. Ukazuje życie uczniów, ich zainteresowania i pasje.
Źródło: lubimyczytać.pl
Historia banalna, jakich wiele. Obawiam się, że za parę miesięcy nie będę w stanie ani skojarzyć autorki, ani tym bardziej fabuły.
Kolejna powieść młodej, obiecującej Autorki to historia Julity, nastolatki, która stara się zapomnieć o miłości. Miłości, która ją zraniła i zadrwiła z niej. Dlatego broni się przed jakimkolwiek nowym uczuciem. Julita do perfekcji doprowadza swój wygląd, chcąc tym zamaskować złamane serce. Książka opowiada również o perypetiach bohaterki w szkole muzycznej, o jej relacjach z kolegami i przyjaciółmi, a także o odkrywaniu talentów i dostrzeganiu wartości. Ukazuje życie uczniów, ich zainteresowania i pasje.
Źródło: lubimyczytać.pl
Historia banalna, jakich wiele. Obawiam się, że za parę miesięcy nie będę w stanie ani skojarzyć autorki, ani tym bardziej fabuły.
Co zrobisz, kiedy pewnego dnia wrócisz do domu i okaże się, że twoja żona zniknęła?
A dom wygląda jakby wydarzyło się tam jakaś straszna zbrodnia?
Co jeśli wszystkie tropy prowadzą do ciebie?
A jeśli nagle ze zbrodniarza staniesz się ofiarą?
Trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony powieść Gilliana Flynna Zaginiona dziewczyna stała się bestsellerem ostatnich miesięcy.
W letni poranek Nick i Amy obchodzą piątą rocznicę ślubu. Niespodziewanie Amy znika, a zachowanie Nicka sprawia, że mężczyzna ze strony na stronę staje się coraz bardziej podejrzany.
Jednak jak się wkrótce mamy okazję przekonać, fakty nie są wcale takie oczywiste.
Źródło: lubimyczytać.pl
A dom wygląda jakby wydarzyło się tam jakaś straszna zbrodnia?
Co jeśli wszystkie tropy prowadzą do ciebie?
A jeśli nagle ze zbrodniarza staniesz się ofiarą?
Trzymająca w napięciu od pierwszej do ostatniej strony powieść Gilliana Flynna Zaginiona dziewczyna stała się bestsellerem ostatnich miesięcy.
W letni poranek Nick i Amy obchodzą piątą rocznicę ślubu. Niespodziewanie Amy znika, a zachowanie Nicka sprawia, że mężczyzna ze strony na stronę staje się coraz bardziej podejrzany.
Jednak jak się wkrótce mamy okazję przekonać, fakty nie są wcale takie oczywiste.
Źródło: lubimyczytać.pl
Rekomendacją dla tej książki jest fakt, że przeczytałam ją w niecałe cztery godziny. Trochę pomogła mi choroba, która zupełnie niespodziewanie położyła mnie do łóżka (Walentynki w końcu :P)
Zabłądziłam Agnieszki Olejnik to książka przeznaczona dla młodzieży. Porusza jednak tematy trudne i mogące zniszczyć niejednego dorosłego (gwałt, depresja, samobójstwo). To doskonale opisana historia wchodzenia w dorosłość i radzenia sobie z przeszłością, ale także niełatwą teraźniejszością.
W książce tej kumulują się niemal wszystkie nieszczęścia, które mogą spotkać nastolatków - mnie osobiście ten nadmiar jednak trochę przeszkadzał. Niemniej przesłanie jakie za sobą niesie:
"nie ma takiego dołka, z którego nie można się wygrzebać" daje nadzieję na pozytywne zakończenie.
Źródło: lubimyczytać.pl
Zabłądziłam Agnieszki Olejnik to książka przeznaczona dla młodzieży. Porusza jednak tematy trudne i mogące zniszczyć niejednego dorosłego (gwałt, depresja, samobójstwo). To doskonale opisana historia wchodzenia w dorosłość i radzenia sobie z przeszłością, ale także niełatwą teraźniejszością.
W książce tej kumulują się niemal wszystkie nieszczęścia, które mogą spotkać nastolatków - mnie osobiście ten nadmiar jednak trochę przeszkadzał. Niemniej przesłanie jakie za sobą niesie:
"nie ma takiego dołka, z którego nie można się wygrzebać" daje nadzieję na pozytywne zakończenie.
Źródło: lubimyczytać.pl
Od zawsze byłam przeciwniczką przeciążania dzieci. I nie, nie chodzi mi o obowiązki domowe ;) Tylko o przygotowanie ich do tzw. "wyścigu szczurów".
Milion dodatkowych zajęć.
Angielski, bo wszyscy się uczą.
Niemiecki, bo język wroga trzeba znać.
Hiszpański, bo modny.
Chiński, bo mało popularny.
Japoński, bo tak.
Dołóżmy jeszcze szermierkę, karatę (błąd zamierzony ;)), pianino, jazdę konną, może jakiś floret, szachy na myślenie i sztukę malowania witraży pędzlem, bo oryginalnie.
W związku z powyższym Potwory uczęszczały li i jedynie na angielski, a starszy na szachy, bo tak. Zamarzyły im się jednakowoż sztuki walki, o czym pisałam tutaj. Ok, skoro chcą i mogą.. why not?
Tyle tylko, że codziennie teraz słyszę.
- Ale było fajnie!
- Ja już nie chcę chodzić!
- Ale się super rzeczy nauczyliśmy!
- Ale w sumie to nie kupujmy stroju, bo ja nie jestem zdecydowany!
- A na karate zrobiliśmy super rzecz!
- Mamoo, nie wiem, czy się zdecyduję!
- Na judo nauczyłem się chodzić jak szympans, zobacz!
- Ale....
Niniejszym oświadczam, że jak ta huśtawka jeszcze trochę potrwa, to odwiozą mnie do Tworek. Bez biletu zwrotnego (może się w końcu wyśpię? i nikt nic ode mnie nie będzie chciał?).
Ps. Podejrzewam dość mocno, że ów dysonans poznawczy związany jest z plejstejszyn. Ale to tylko "niczym nieuzasadnione" podejrzenia ;)
Od dość dawna chodzi mi ten temat i w zasadzie nawet ten problem po głowie. I chyba nie tylko mi, bo pojawia się dość regularnie w sieci.
Wizerunek dziecka w internecie - jak pokazać? Czy pokazać? Jak w dobie cyberprzestępczości pokazywać i czy pokazywać swoje dzieci z całym dobrodziejstwem inwentarza? Jak będąc poniekąd fotografem dziecięcym nie ukazywać zdjęć własnych dzieci? A może właśnie pokazywać - w końcu są one naszą wizytówką, żywą reklamą, najlepszymi modelami.
Na jednym ze spotkań klubu fotograficznego uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie wiem, co dzieje się ze zdjęciami, które do sieci wrzucam. Kto, w jaki sposób i gdzie je przechowuje? Jak je można wykorzystać? Jakiej obróbce poddać? Na dysku kogo będą przetrzymywane? Może nikt się nigdy nimi nie zainteresuje. A może wręcz przeciwnie, ktoś bez mojej zgody będzie skrupulatnie przechowywał...
Z mojego bloga, stron internetowych, fejsbuka powoli znikają zdjęcia moich dzieci. Mam nadzieję, że z czasem uda mi się wyeliminować te foty całkowicie. Pewnie ucierpi na tym nieco projekt 52 - z drugiej strony, będzie to okazja do wykazania się większą kreatywnością. Jak pokazać, by nie pokazać?
Być może jest to takie trochę sieciowe samobójstwo. Ale primo nie jestem aż tak rozpoznawalna, by się tym przejmować. Secundo, zrozumiałam zbyt późno chyba, że to jest właściwy krok (dobrze, że w ogóle). Tertio - skoro mam opory przed wrzuceniem własnych zdjęć do sieci, zawsze muszę mieć pełen retusz, usunięte zmarszczki, podciągnięte zwisy, wyrzeźbione mięśnie i bógjedenwie co tam jeszcze, to dlaczego mam bez oporów wrzucać zdjęcia osób, które tak naprawdę nie mogą przeciwko temu zaprotestować?
Zdaję sobie sprawę, że nie usunę wszystkiego. To co w eter poszło żyje już prawdopodobnie własnym życiem. Niemniej czuję, że ta decyzja jest dobra. Jest jedną z wielu.
Wizerunek dziecka w internecie - jak pokazać? Czy pokazać? Jak w dobie cyberprzestępczości pokazywać i czy pokazywać swoje dzieci z całym dobrodziejstwem inwentarza? Jak będąc poniekąd fotografem dziecięcym nie ukazywać zdjęć własnych dzieci? A może właśnie pokazywać - w końcu są one naszą wizytówką, żywą reklamą, najlepszymi modelami.
Na jednym ze spotkań klubu fotograficznego uświadomiłam sobie, że tak naprawdę nie wiem, co dzieje się ze zdjęciami, które do sieci wrzucam. Kto, w jaki sposób i gdzie je przechowuje? Jak je można wykorzystać? Jakiej obróbce poddać? Na dysku kogo będą przetrzymywane? Może nikt się nigdy nimi nie zainteresuje. A może wręcz przeciwnie, ktoś bez mojej zgody będzie skrupulatnie przechowywał...
Z mojego bloga, stron internetowych, fejsbuka powoli znikają zdjęcia moich dzieci. Mam nadzieję, że z czasem uda mi się wyeliminować te foty całkowicie. Pewnie ucierpi na tym nieco projekt 52 - z drugiej strony, będzie to okazja do wykazania się większą kreatywnością. Jak pokazać, by nie pokazać?
Być może jest to takie trochę sieciowe samobójstwo. Ale primo nie jestem aż tak rozpoznawalna, by się tym przejmować. Secundo, zrozumiałam zbyt późno chyba, że to jest właściwy krok (dobrze, że w ogóle). Tertio - skoro mam opory przed wrzuceniem własnych zdjęć do sieci, zawsze muszę mieć pełen retusz, usunięte zmarszczki, podciągnięte zwisy, wyrzeźbione mięśnie i bógjedenwie co tam jeszcze, to dlaczego mam bez oporów wrzucać zdjęcia osób, które tak naprawdę nie mogą przeciwko temu zaprotestować?
Zdaję sobie sprawę, że nie usunę wszystkiego. To co w eter poszło żyje już prawdopodobnie własnym życiem. Niemniej czuję, że ta decyzja jest dobra. Jest jedną z wielu.
- Mamooo, mamoooo... jaki masz kolor oczu?
- Zielony.
- Oczy kocie, życie w złocie!
- A tata?
- Czarne.
- Oczy czarne, życie marne.
- A ja?
- Brązowe.
- Oczy brązowe, życie odlotowe!!
Szczęściarz.
***
- Mamoooo, wymyśliłem coś jeszcze! Oczy czerwone, życie wkurzone!
Ergh... to chyba o mnie jednak.
- Zielony.
- Oczy kocie, życie w złocie!
- A tata?
- Czarne.
- Oczy czarne, życie marne.
- A ja?
- Brązowe.
- Oczy brązowe, życie odlotowe!!
Szczęściarz.
***
- Mamoooo, wymyśliłem coś jeszcze! Oczy czerwone, życie wkurzone!
Ergh... to chyba o mnie jednak.
A w zasadzie na zawsze. Ale dziś mam syndrom umierania i pozytywów w życiu nie szukam (i nie podejrzewam, by same się znalazły).
Czasem jest tak, że wystarczy jedno zdanie, by sprowadzić myślenie, na tory dawno już nieużywane.
Lekko zardzewiałe.
Czasem nawet pękające lub zupełnie nie do użytku.
Jedno zdanie, by nastrój zrobił samobójczą woltę.
Jedno zdanie, by uczynić szczęśliwym.
Jedno zdanie, by na nowo zacząć czuć.
Jedno zdanie, by zacząć myśleć.
Jedno zdanie.
Jedno.
By.
Najczęściej jednak (czasem na szczęście) jest tak, że to se ne vrati.
Czasem szkoda.
Czasem bardzo.
Czasem żal.
Czasem trawa bardziej zielona.
Kiedy przychodzi taki moment, mam ochotę na ucieczkę.
Całkowitą dezercję.
Choć raz zniknąć tak.
By nikt.
Nigdy.
Nigdzie.
(i tak nie mam pewności, czy ktoś by w ogóle szukał)
A potem podnoszę się.
Jak feniks z popiołów.
Otrzepuję opalone skrzydła.
Zrzucam kurz.
Podnoszę czoło.
W oczach pojawia się ból.
W sercu lód.
I z determinacją staram się wymazać z pamięci.
Mam nadzieję, że tym razem to będzie raz na zawsze.
Dziś mam dzień nadrabiania :)
Kolejna pozycja jest z tych z pozoru łatwych i przyjemnych. A przynajmniej tak wygląda, jak kolejne czytadło. Jednak moje zaskoczenie było spore - spodziewałam się romansidła na łikend, dostałam pozycję, która skłoniła mnie do pewnych przemyśleń.
Pewne decyzje wymagają czasu. Wiktoria bez słowa wyjaśnienia zostawiła męża, spakowała walizkę i pojechała w miejsce, które miało jej pomóc poskładać wszystko na nowo.
Idealne byłyby pewnie Indie lub Toskania. Ona wybrała Chorwację.
Pod gorącym chorwackim słońcem przecinają się losy trzech niezwykłych kobiet – Wiktorii, Jasnej i Sandry. Wszystkie szukają swojej drogi, azylu, który pozwoli poczuć im się bezpiecznie. Lekcja, jaką wspólnie przerabiają nie jest prosta – nie da się wziąć czyjegoś przepisu na życie.
(Źródło: lubimyczytac.pl)
Azyl Izabeli Sowy to pozycja, która poruszyła we mnie struny głęboko skrywane. Dotyka sytuacji bolesnych, opowiada o przyjaźni rodzącej się dzięki wspólnym marzeniom, pragnieniom, dążeniom. Trzy kobiety. Trzy historie. Każda trudna i poruszająca. Czy kobietom uda się odnaleźć odpowiedź na dręczące je pytania? Czy historia azylu będzie miała szczęśliwe zakończenie?
Kolejna pozycja jest z tych z pozoru łatwych i przyjemnych. A przynajmniej tak wygląda, jak kolejne czytadło. Jednak moje zaskoczenie było spore - spodziewałam się romansidła na łikend, dostałam pozycję, która skłoniła mnie do pewnych przemyśleń.
Pewne decyzje wymagają czasu. Wiktoria bez słowa wyjaśnienia zostawiła męża, spakowała walizkę i pojechała w miejsce, które miało jej pomóc poskładać wszystko na nowo.
Idealne byłyby pewnie Indie lub Toskania. Ona wybrała Chorwację.
Pod gorącym chorwackim słońcem przecinają się losy trzech niezwykłych kobiet – Wiktorii, Jasnej i Sandry. Wszystkie szukają swojej drogi, azylu, który pozwoli poczuć im się bezpiecznie. Lekcja, jaką wspólnie przerabiają nie jest prosta – nie da się wziąć czyjegoś przepisu na życie.
(Źródło: lubimyczytac.pl)
Azyl Izabeli Sowy to pozycja, która poruszyła we mnie struny głęboko skrywane. Dotyka sytuacji bolesnych, opowiada o przyjaźni rodzącej się dzięki wspólnym marzeniom, pragnieniom, dążeniom. Trzy kobiety. Trzy historie. Każda trudna i poruszająca. Czy kobietom uda się odnaleźć odpowiedź na dręczące je pytania? Czy historia azylu będzie miała szczęśliwe zakończenie?
Tym razem typowe "czytadło" - lekkie, łatwe, przyjemne. Niestety nie do tego stopnia, bym przeczytała je w jeden łikend (i tym samym nie udało mi się dodać kolejnej pozycji do listy książkowych wyzwań 2015 ;) ).
Dolina mgieł i róż to kolejna powieść Agnieszki Krawczyk, po którą sięgnęłam.
Źródło: lubimyczytac.pl
"Dolina mgieł i róż" to kontynuacja powieści "Magiczne miejsce". Motywem łączącym jest pałacyk/pensjonat "Pod Graalem i różą" i jego właściciele. Główna bohaterka, Sabina Południewska, poczytna pisarka, szukająca weny do swojej nowej książki, staje pewnego dnia w drzwiach pałacu z nadzieją na kolejną fenomenalną powieść. Nie wie jednak, że w pensjonacie znajdzie nie tylko natchnienie, ale również przyjaciół. Oczarowana miejscem postanawia pomóc właścicielce pensjonatu w walce z sąsiadem - przedsiębiorcą, chcącym zamienić to pełne uroku miejsce w manufakturę. Jak to zwykle w takich powieściach bywa, wyniknie z tego cała masa nieporozumień.
Dolina mgieł i róż to kolejna powieść Agnieszki Krawczyk, po którą sięgnęłam.
Źródło: lubimyczytac.pl
"Dolina mgieł i róż" to kontynuacja powieści "Magiczne miejsce". Motywem łączącym jest pałacyk/pensjonat "Pod Graalem i różą" i jego właściciele. Główna bohaterka, Sabina Południewska, poczytna pisarka, szukająca weny do swojej nowej książki, staje pewnego dnia w drzwiach pałacu z nadzieją na kolejną fenomenalną powieść. Nie wie jednak, że w pensjonacie znajdzie nie tylko natchnienie, ale również przyjaciół. Oczarowana miejscem postanawia pomóc właścicielce pensjonatu w walce z sąsiadem - przedsiębiorcą, chcącym zamienić to pełne uroku miejsce w manufakturę. Jak to zwykle w takich powieściach bywa, wyniknie z tego cała masa nieporozumień.
O mojej przygodzie z tą książką pisałam tutaj.
Cień wiatru, bo o nim mowa, nie zauroczył mnie od pierwszego razu, jak większość czytelników (bazuję tutaj na opiniach znalezionych tu i ówdzie). W zasadzie za pierwszym razem nie zauroczył mnie wcale. Ale jak już wspominałam, postanowiłam dać mu drugą szansę.
Źródło: lubimyczytac.pl
Wrażenia po przeczytaniu mam bardzo mieszane. Historia ciekawa, opisana barwnie, niezwykle plastycznie, pięknym językiem i zgodnie ze wszystkimi zasadami sztuki, ale chyba "chemii między nami brak". Przeczytałam bez większego bólu, jednak nadal nie rozumiem zachwytu nad tą powieścią. Nie czuję jej magii, nie bałam się jak niektórzy ;), domyśliłam się zakończenia.
Zamarzyło się Synu Starszemu karate.Mędził, mędził, aż wymędził. W zasadzie to bardzo starać się nie musiał ;) Syn Młodszy dla odmiany zapragnął judo.
Rzutem na taśmę udało się starszego na zajęcia zapisać. Pech chciał, że zajęcia karate i judo odbywają się dokładnie w tym samym terminie, ino w dwóch różnych miejscach.
Biedne dziecię młodsze skwitowało tę informację smętnie "no trudno, to ja będę musiał poczekać".
Miejmy nadzieję, że nie będzie musiał.
Za to ja pilnie szukam kursu samoobrony albo innej krawmagi ;) Dla siebie. Bo jak mnie "wróg" dopadnie...
Rzutem na taśmę udało się starszego na zajęcia zapisać. Pech chciał, że zajęcia karate i judo odbywają się dokładnie w tym samym terminie, ino w dwóch różnych miejscach.
Biedne dziecię młodsze skwitowało tę informację smętnie "no trudno, to ja będę musiał poczekać".
Miejmy nadzieję, że nie będzie musiał.
Za to ja pilnie szukam kursu samoobrony albo innej krawmagi ;) Dla siebie. Bo jak mnie "wróg" dopadnie...
Tyle się ostatnio mówi o motywacji. Że ważna, że nie wolno lekceważyć. Że może mieć wpływ na nasze życie. I nie tylko nasze. Temat jakże mi bliski. Zarówno z życia osobistego (motywowanie dzieci to chyba jeszcze gorsza orka na ugorze niż motywowanie pracowników), jak i zawodowego.
Jaka metoda motywacji jest najskuteczniejsza? Jaka najlepiej działa na pracownika, a będzie bardziej efektywna w przypadku dzieci? Kijem czy marchewką? A może marchewką na kiju?
KIJEM CZY MARCHEWKĄ?
Spieraliśmy się ostatnio z Mężem o to, jak zmotywować Potwory. To jest naprawdę bardzo ciężki orzech do zgryzienia. Mam bowiem wrażenie, że NIC NAPRAWDĘ NIC nie pomoże, jeśli ty.. a nie to nie ten tekst. Zatem: mam wrażenie, że do nich nic nie dociera. Jedno wielkie nic. Zero. Null. Niente.
A jak już ciut ciut dotrze do jednego, to drugi zaraz robi taką woltę, że człowiekowi (matce, no czasem też ojcu) cycki opadają. I nie wie, śmiać się czy płakać.
A może bić?
Albo zaszantażować?
Bo krzyczeć to już chyba nie wypada?
Czyli metoda kija raczej już nie działa.
TABLICA MOTYWACYJNA
Co gorsza metoda marchewki nie działa podobnie. Może powinnam spróbować czekolady? :>
Na zachętę wprowadziliśmy system plusów dodatnich i plusów ujemnych. Działało przez chwilę. A potem znów przestało, a mój dialog z Potworem Starszym zakończył się niemal rękoczynami ze strony Potworka.
- Mikaś, ty to chyba jakiś minus masz? - zadałam retoryczne pytanie.
- Cztery minusy... - zaczął Potwór Starszy, ale nie dane mu było dokończyć, ponieważ zarobił od brata fangę w nos.
Odciągnęłam Potworka.
- Cztery minusy... - spróbował ponownie Potwór Starszy, ale i tym razem urwał w pół zdania. W jego stronę zaś poleciał but, a Potworek wydał z siebie wściekły skowyt "Zamknij..." (żal kończyć - przypisek mój).
Przytrzymałam Wściekliznę.
- Chciałem tylko powiedzieć... - warknął Potwór Starszy mocno już zirytowany - że cztery minusy to na religii jedynka.
Pfff.. z Potworka ciut jakby zeszło powietrze.
NAJWAŻNIEJSZA JEST MOTYWACJA
A więc (tak, tak, wiem) - motywacja. Negatywna nie działa. I w zasadzie szczególnie się nie dziwię, że nie działa. Na mnie też nie. Mam przykład z własnego podwórka zawodowego - jeszcze się taki nie narodził, co by szefa zadowolił, a ja (jako kobieta) to już w ogóle wszystko robię źle. Sta mnie na więcej, podobno. I w zasadzie to mogłabym bardziej... (wnikać co?). No może bym i mogła, ale po co? Czy się stoi czy się leży zjeba zawsze się należy.
I tak sobie myślę, że tak jak w przypadku pracownika, tak i w przypadku dzieci - metoda samego kija nie sprawdzi się NIGDY. Trzeba dać coś na zachętę. Pokazać, że warto się starać. Warto rozmawiać. Warto motywować się samemu. A nawet jak czasem nie wyjdzie... nie szkodzi. Ważne jest, że się starasz, że chcesz, że się nie poddajesz!
I tak oto dobrnęliśmy do lutego. Niesamowitym jest, jak ten czas leci. Dzieci nam rosną, a my wiecznie młodzi ;)
Ten tydzień znów pod znakiem choróbska. Przymierzam się do tematu zasadności brania antybiotyków. Kiełkuje we mnie niczym nie ograniczana złość na taki stan rzeczy. Mam nadzieję, że dam jednak radę okiełznać cholerę ;)
Tymczasem tydzień piąty zmagań czelyndżowych (swoją drogą, przynajmniej tym razem motywuje mnie to na tyle, by sięgać po aparat w czasach beznadziejności).
Ten tydzień znów pod znakiem choróbska. Przymierzam się do tematu zasadności brania antybiotyków. Kiełkuje we mnie niczym nie ograniczana złość na taki stan rzeczy. Mam nadzieję, że dam jednak radę okiełznać cholerę ;)
Tymczasem tydzień piąty zmagań czelyndżowych (swoją drogą, przynajmniej tym razem motywuje mnie to na tyle, by sięgać po aparat w czasach beznadziejności).
Ulubiona póki co gra, pobudzająca nie tylko wyobraźnię, ale i wywołująca (czasem niezdrowe ;) ) emocje
Choróbsko to paskudna rzecz :/
Jest teoria, która mówi, że im dłuższe włosy, tym moje dzieci bardziej niegrzeczne ;) Trzeba było temu jakoś zaradzić.