Napisałam tytuł i tak sobie myślę, że jednak dwuznaczny jest. Oczywiście miałam/mam marzenie (o tym za chwilę). Niejedno, ale tym akurat mogę się podzielić :P I tak marna szansa, że się spełni w najbliższej dziesięciolatce. Chociaż może... obym sobie tylko w brodę potem nie pluła. Tfu, tfu.
Z drugiej strony śmiem podejrzewać, ocierając się sporą dozą siebie o pewność, że jest to marzenie wielu... mam :) No właśnie, właśnie. Ciekawe która się przyzna :P
Ad rem!
So... mam marzenie, takie tyci tyci malutkie. Żeby poranki były takie leniwe, rozwlekłe. Ja w ciepłych bamboszach, znoszonym szlafroku, piżamie do kostek, fryzurze prosto z łóżka. Człapię do kuchni z zamkniętymi oczami, po omacku włączam ekspres, wyjmuję kubek i zaparzam kawę. Po tem udaję się na posprzątany (sic!) balkon, siadam i delektuję się smakiem świeżutko zaparzonego espresso, podczas gdy cisza i śpiew ptaków umilają mi czas.
Taaaaak...
Jak wygląda rzeczywistość? Wiadomo! Ja (chociaż jeden element niezmienny ;) ) z rozwianym włosem, jednym kapciu, szaleństwem w oczach, w ledwo na nogę naciągniętej nogawce, z której zwisa coś na kształt wczorajszej skarpetki (zsuńmy na to zasłonę milczenia), potykając się o siebie, koty, wspomnianą nogawkę, gnam na jednej nodze do kuchni. Włączam czajnik i biegusiem do łazienki, gdzie w pędzie odstawiam poranne ablucje cudem tylko nie myląc pasty do zębów z pastą do polerowania sreber :P
Po ekspresowych 10 minutach dla urody (wydało się, dlaczego wiecznie niewyjściowo wyglądam - jak mogę wyglądać, nie poświęcając temu czasu?) wbiegam do kuchni i klnę głośno. Czajnik nie był właczony do prądu! Naprawiam błąd i pędzę poganiać Potwory.
Jeszcze tylko ubranie, poganianie, śniadanie, poganianie, potykanie się o lego, poganianie, toaleta, poganianie, zęby, poganianie, piętnastominutowe szukanie legitymacji (diabeł ogonem nakrył), poganianie, awantura, poganianie, łzy moje (jestem beznadziejną matką, nieczułą i niewyrozumiałą), poganianie...
Byle do 07:15 kiedy to za potomstwem zamykają się wrota placówek.
Jeszcze tylko kilka złamanych przepisów, kilka szaleńczych wiraży i po 40 minutach ląduję za biurkiem.
Uff.. to mogę odpocząć (choć w głowie nadal chaos poranka i natrętna wybijająca się na pierwszy plan myśl: JESTEM BEZNADZIEJNĄ MATKĄ, a z organizacji to powinnam pałę dostać, o!).
Tak więc... marzenie mam :)
Z drugiej strony śmiem podejrzewać, ocierając się sporą dozą siebie o pewność, że jest to marzenie wielu... mam :) No właśnie, właśnie. Ciekawe która się przyzna :P
Ad rem!
So... mam marzenie, takie tyci tyci malutkie. Żeby poranki były takie leniwe, rozwlekłe. Ja w ciepłych bamboszach, znoszonym szlafroku, piżamie do kostek, fryzurze prosto z łóżka. Człapię do kuchni z zamkniętymi oczami, po omacku włączam ekspres, wyjmuję kubek i zaparzam kawę. Po tem udaję się na posprzątany (sic!) balkon, siadam i delektuję się smakiem świeżutko zaparzonego espresso, podczas gdy cisza i śpiew ptaków umilają mi czas.
Taaaaak...
Jak wygląda rzeczywistość? Wiadomo! Ja (chociaż jeden element niezmienny ;) ) z rozwianym włosem, jednym kapciu, szaleństwem w oczach, w ledwo na nogę naciągniętej nogawce, z której zwisa coś na kształt wczorajszej skarpetki (zsuńmy na to zasłonę milczenia), potykając się o siebie, koty, wspomnianą nogawkę, gnam na jednej nodze do kuchni. Włączam czajnik i biegusiem do łazienki, gdzie w pędzie odstawiam poranne ablucje cudem tylko nie myląc pasty do zębów z pastą do polerowania sreber :P
Po ekspresowych 10 minutach dla urody (wydało się, dlaczego wiecznie niewyjściowo wyglądam - jak mogę wyglądać, nie poświęcając temu czasu?) wbiegam do kuchni i klnę głośno. Czajnik nie był właczony do prądu! Naprawiam błąd i pędzę poganiać Potwory.
Jeszcze tylko ubranie, poganianie, śniadanie, poganianie, potykanie się o lego, poganianie, toaleta, poganianie, zęby, poganianie, piętnastominutowe szukanie legitymacji (diabeł ogonem nakrył), poganianie, awantura, poganianie, łzy moje (jestem beznadziejną matką, nieczułą i niewyrozumiałą), poganianie...
Byle do 07:15 kiedy to za potomstwem zamykają się wrota placówek.
Jeszcze tylko kilka złamanych przepisów, kilka szaleńczych wiraży i po 40 minutach ląduję za biurkiem.
Uff.. to mogę odpocząć (choć w głowie nadal chaos poranka i natrętna wybijająca się na pierwszy plan myśl: JESTEM BEZNADZIEJNĄ MATKĄ, a z organizacji to powinnam pałę dostać, o!).
Tak więc... marzenie mam :)
Wychowałam się na książkach Artura Conan Doyla, Agaty Christie i Joanny Chmielewskiej. Oczywiście po drodze trafiłam na całą masę wspaniałych autorów, tworzących powieści przygodowe, historyczne, czy obyczajowe - zabawne, wzruszające, trzymające w napięciu.
Ta trójka jednak wyjątkowo przypadła mi do gustu - zagadki kryminalne, logiczne oraz poczucie humoru, które w książkach bardzo cenię.
Po książki Marty Obuch sięgałam już wcześniej. Co prawda ostatnia, jaką czytałam, mnie nie porwała, ale z uwagi na poprzednie przeczytane pozycje postanowiłam się nie zrażać. W końcu zawsze można książkę odłożyć ad acta (nie należę do osób, które koniecznie muszą skończyć jakąś pozycję, męcząc się przy niej niemiłosiernie, skoro zaczęły - szkoda mi na to czasu).
Miłość, szkielet i spaghetti - sam tytuł w oczywisty sposób kojarzy się z filmem przygodowym, ale na całe szczęście niewiele ma z nim wspólnego. Pięć bab, nieudolna mafia włoska, dwóch nawiedzonych archeologów na tle tajemnic klasztoru jasnogórskiego - mniam, bardzo przyjemna mieszanka, którą czyta się szybko i lekko. W sam raz na deszczowe (sic!) wiosenne popołudnie.
Przy okazji zdradzę, że sięgnęłam po kolejną książkę tej autorki... z pozycji na pozycję wyrabia się coraz bardziej :) Bardzo się cieszę, że gatunek komedii z wątkiem kryminalnym nie jest polskim młodym pisarkom obcy.
Ta trójka jednak wyjątkowo przypadła mi do gustu - zagadki kryminalne, logiczne oraz poczucie humoru, które w książkach bardzo cenię.
Po książki Marty Obuch sięgałam już wcześniej. Co prawda ostatnia, jaką czytałam, mnie nie porwała, ale z uwagi na poprzednie przeczytane pozycje postanowiłam się nie zrażać. W końcu zawsze można książkę odłożyć ad acta (nie należę do osób, które koniecznie muszą skończyć jakąś pozycję, męcząc się przy niej niemiłosiernie, skoro zaczęły - szkoda mi na to czasu).
Miłość, szkielet i spaghetti - sam tytuł w oczywisty sposób kojarzy się z filmem przygodowym, ale na całe szczęście niewiele ma z nim wspólnego. Pięć bab, nieudolna mafia włoska, dwóch nawiedzonych archeologów na tle tajemnic klasztoru jasnogórskiego - mniam, bardzo przyjemna mieszanka, którą czyta się szybko i lekko. W sam raz na deszczowe (sic!) wiosenne popołudnie.
Źródło: lubimyczytac.pl
Przy okazji zdradzę, że sięgnęłam po kolejną książkę tej autorki... z pozycji na pozycję wyrabia się coraz bardziej :) Bardzo się cieszę, że gatunek komedii z wątkiem kryminalnym nie jest polskim młodym pisarkom obcy.
Nie mam pojęcia, jak ona to robi?
Codziennie z uśmiechem na ustach wstaje i przygotowuje śniadanie.
Budzi czułym pocałunkiem męża, potem dzieci.
Podśpiewuje.
Dba o ich potrzeby, dba o dom, o to by mieli ciepło i czysto.
Wszystko ma wyprane, zawsze idealnie pod linijkę wyprasowane, mieszkanie posprzątane nie po łebkach, ale nawet w szafkach kurzu nie uświadczysz.
Podłogi lśnią, zero kurzu, brudu, lepkich plam na stołach, odbitych buziek na lustrach i obrzydliwych smug na lustrach.
Nigdzie nie ma nieposkladanych ubrań, dziecięce zabawki nie walają się w salonie.
Nawet okna ma wymyte nie tylko dwa razy w roku!
Codziennie przygotowuje dwudaniowy obiad z deserem. I to nie z półproduktów, ale wyhodowanych na balkonie warzyw, przypraw, ekologicznych gospodarstw, wszystko bio. Własnoręcznie piecze ciasto, ponieważ kupne uczula dzieci.
Sama jest śliczna: włos lśniący, zęby równiutkie, zadbane, perfekcyjnie wykonany makijaż,paznokcie prosto od kosmetyczki, manicure i pedicure bez odrostów tygodniowych, idealnie wydepilowana tu i ówdzie.
Inteligentna, obyta, oczytana. Zna książki najpopularniejszych autorów, i tych najbardziej niszowych też. Świat malarzy, twórców, filmy, najnowsze trendy w sztuce, malarstwie, modzie - nic nie jest jej obce. Można z nią porozmawiać na każdy temat. Nie jest nudna, ma swoje zdanie, jest intrygująca. Idealna.
Zabawna,pełna życia, ma poczucie humoru, jest błyskotliwa, złośliwa kiedy trzeba. Kiedy indziej łagodna i potulna. Potrafi jednak tupnac noga.Wszyscy do niej lgna. Dla każdego znajdzie dobre słowo i nigdy przenigdy nie traci cierpliwości.
Nie wiem jak ona to robi. No jak?
Potencjalna ona ;)
Tym razem przychodzę z prawdziwym zauroczeniem :)
Rzadko sięgam po książki tego gatunku, dlatego początkowo do Cukierni pod Amorem podchodziłam jak pies do jeża. Pierwszy kontakt miałam już kilkanaście miesięcy temu. Skończyło się odłożeniem płyty na półkę - ze wstydem przyznam, że nawet nie dałam jej szansy i nie wrzuciłam do odtwarzacza.
"Czytanie" w samochodzie stało się jednak moim nałogiem (kolejnym!) i już samo radio nie wystarcza. Zadziwiajace jak łatwo jest mi na nowo "wskoczyć" w słuchaną historię tuż po odpaleniu silnika.
Audiobook z powieścią Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk trafił w me ręce ponownie jakieś trzy tygodnie temu. I już od pierwszego dźwięku zakochałam się po raz kolejny... w głosie Anny Dereszowskiej :) Dzięki niej Saga o Gutowie (a raczej jej pierwszy tom - Zajezierscy) stały się jeszcze smaczniejsze.
Muszę przyznać, iż słuchanie akurat tej książki jest sporym wyzwaniem intelektualnym i wymaga od "czytelnika" niemałej koncentracji. Mnogość postaci, skomplikowane nazwiska, koligacje rodzinne, brak możliwości cofnięcia się i sprawdzenia czegokolwiek to tylko ułamek komplikacji związanych z tym audiobookiem. Tocząca się w trzech różnych płaszczyznach czasowych historia jest jednak na tyle wciagająca, że "wystarczy złapać bakcyla".
Niesamowity, niezywkle plastyczny język powieści (Zapisując białe karty serdecznym atramentem wyobraźni <3) sprawia, że jej słuchanie jest czystą przyjemnością. Dziewiętnastowieczny klimat powieści rysuje przed nami niesamowite obrazy: opisy scenerii, dworków, prowincji, życia codziennego tak innego od naszych zabieganych czasów. Opisy relacji damsko-męskich, tego co wypada, a czego nie - marzeń, namiętności, tajnych spotkań kochanków. Majstersztyk!
Serdecznie polecam (jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji oczywiście ;) ) i nie mogę się doczekać kolejnej części.
Rzadko sięgam po książki tego gatunku, dlatego początkowo do Cukierni pod Amorem podchodziłam jak pies do jeża. Pierwszy kontakt miałam już kilkanaście miesięcy temu. Skończyło się odłożeniem płyty na półkę - ze wstydem przyznam, że nawet nie dałam jej szansy i nie wrzuciłam do odtwarzacza.
"Czytanie" w samochodzie stało się jednak moim nałogiem (kolejnym!) i już samo radio nie wystarcza. Zadziwiajace jak łatwo jest mi na nowo "wskoczyć" w słuchaną historię tuż po odpaleniu silnika.
Audiobook z powieścią Małgorzaty Gutowskiej-Adamczyk trafił w me ręce ponownie jakieś trzy tygodnie temu. I już od pierwszego dźwięku zakochałam się po raz kolejny... w głosie Anny Dereszowskiej :) Dzięki niej Saga o Gutowie (a raczej jej pierwszy tom - Zajezierscy) stały się jeszcze smaczniejsze.
Źródło: lubimyczytac.pl
Muszę przyznać, iż słuchanie akurat tej książki jest sporym wyzwaniem intelektualnym i wymaga od "czytelnika" niemałej koncentracji. Mnogość postaci, skomplikowane nazwiska, koligacje rodzinne, brak możliwości cofnięcia się i sprawdzenia czegokolwiek to tylko ułamek komplikacji związanych z tym audiobookiem. Tocząca się w trzech różnych płaszczyznach czasowych historia jest jednak na tyle wciagająca, że "wystarczy złapać bakcyla".
Niesamowity, niezywkle plastyczny język powieści (Zapisując białe karty serdecznym atramentem wyobraźni <3) sprawia, że jej słuchanie jest czystą przyjemnością. Dziewiętnastowieczny klimat powieści rysuje przed nami niesamowite obrazy: opisy scenerii, dworków, prowincji, życia codziennego tak innego od naszych zabieganych czasów. Opisy relacji damsko-męskich, tego co wypada, a czego nie - marzeń, namiętności, tajnych spotkań kochanków. Majstersztyk!
Serdecznie polecam (jeśli ktoś jeszcze nie miał okazji oczywiście ;) ) i nie mogę się doczekać kolejnej części.
Mała zajawka tygodnia 17 - nareszcie wiosna przyszła! (szkoda tylko, że gdzieś zabalowała - chyba zbyt intensywnie ją witano i odsypia dzis ;) ).
No a jak wiosna to i kaczory wychodzą na ulicę ;)
Zwłaszcza tak słoneczną :)
No a jak wiosna to i kaczory wychodzą na ulicę ;)
Zwłaszcza tak słoneczną :)
Sport to zdrowie, każdy gupi ;) to powie. Ofkors posiadam nawet świeżutki dowód na tę tezę.
Odebrałam wczoraj Syna Starszego ze świetlicy placówki opiekuńczo-wychowawczej. Mina Syna zbolała, kulejący jakby mu kto nogę kijem przetrącił. Pani Świetliczanka potwierdziła mały wypadek na boisku (mówiłam noś długie spodnie, ale kto by tam słuchał zgreda).
Syn łypnął na mnie załzawionym okiem i uderzył w tony bolesne:
- Mamoo, ja się przewróciłem, zobacz: całe kolano mam zdarte i łokieć. I jak chodzę to mnie tak strasznie w kolanie boli.
- Spuchnięte nie jest? - zainteresowałam się.
- No chyba nie, ale sama zobacz. To chyba nie będę mógł dziś pójść na karatĘ?
Aaaa, tu cię mam, bratku.
- Hmmm.... no chyba będziesz mógł.
- Ale mamo, ja ledwo chodzę!
- To może zrobimy tak: zaprowadzę cię na karate, przebierzesz się i będziesz ćwiczył tyle ile dasz radę. A jak nie dasz rady, to popatrzysz, czego się nowego koledzy uczą, żebyś nie miał zaległości. Może być?
Po minie widzę, że niekoniecznie.
- Ale pani trener i tak będzie mi kazała ćwiczyć - pada argument nie do zbicia.
- To może ja powiem pani trener, że jak nie dasz rady, to nie musisz?
- Nooo, dobra. - Bardzo niechętna to była zgoda.
Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy. Zaprowadziłam, przebrał się, poszedł na salę. Wchodzę po chwili, by porozmawiać z panią trener i cóż widzę? Sport to zdrowie! Nastąpiło cudowne ozdrowienie. Syn z dzikim wrzaskiem gania kolegów po sali, trenerki brak. Chyba mu ta noga nie odpadnie z nadmiaru wysiłku jednak ;)
Odebrałam wczoraj Syna Starszego ze świetlicy placówki opiekuńczo-wychowawczej. Mina Syna zbolała, kulejący jakby mu kto nogę kijem przetrącił. Pani Świetliczanka potwierdziła mały wypadek na boisku (mówiłam noś długie spodnie, ale kto by tam słuchał zgreda).
Syn łypnął na mnie załzawionym okiem i uderzył w tony bolesne:
- Mamoo, ja się przewróciłem, zobacz: całe kolano mam zdarte i łokieć. I jak chodzę to mnie tak strasznie w kolanie boli.
- Spuchnięte nie jest? - zainteresowałam się.
- No chyba nie, ale sama zobacz. To chyba nie będę mógł dziś pójść na karatĘ?
Aaaa, tu cię mam, bratku.
- Hmmm.... no chyba będziesz mógł.
- Ale mamo, ja ledwo chodzę!
- To może zrobimy tak: zaprowadzę cię na karate, przebierzesz się i będziesz ćwiczył tyle ile dasz radę. A jak nie dasz rady, to popatrzysz, czego się nowego koledzy uczą, żebyś nie miał zaległości. Może być?
Po minie widzę, że niekoniecznie.
- Ale pani trener i tak będzie mi kazała ćwiczyć - pada argument nie do zbicia.
- To może ja powiem pani trener, że jak nie dasz rady, to nie musisz?
- Nooo, dobra. - Bardzo niechętna to była zgoda.
Jak ustaliliśmy, tak zrobiliśmy. Zaprowadziłam, przebrał się, poszedł na salę. Wchodzę po chwili, by porozmawiać z panią trener i cóż widzę? Sport to zdrowie! Nastąpiło cudowne ozdrowienie. Syn z dzikim wrzaskiem gania kolegów po sali, trenerki brak. Chyba mu ta noga nie odpadnie z nadmiaru wysiłku jednak ;)
Przeraża mnie czasem, jak mało wiem o własnych dzieciach. A raczej to, że nie nadążam za ich "ulubionymi". Tudzież zmianami ulubionych.
Korzystając z okresowych rabatów tu i ówdzie zamówiłam Synu Starszemu piżamę. Ale jako że ciuchy u mnie odleżeć swoje muszą (i czasem odgrzebuję trupy z szafy), wrzuciłam paczkę do bagażnika i zapomniałam o niej na 3 tygodnie.
Po trzech tygodniach przy okazji poszukiwania Bardzo_Niezbędnej_Rzeczy znalazłam piżamę. Dla odmiany wsadziłam ją do miejca przeznaczenia (znaczy do szafy) i zapomniałam na kolejne 2 tygodnie.
Po dwóch tygodniach, kiedy Syn Starszy przyszedł do mnie wieczorem, a piżamkę na sobie miał jakby z trzyletniego kolegi, coś mi gdzieś zaczęło świtać... czy ja aby gdzieś nie mam?
Ha! Oczywiście, że mam.
Tylko pytanie, czy się Synu spodoba?
Co prawda kolorowa...
Co prawda są obrazki, jakieś postacie, napisy...
Ale za cholerę ich nie znam.
To nie minecraft!
Ok, zaryzykuję...
Kto nie ryzykuje, ten nie ma jak to mówią.
Zaniosłam piżamkę Synu do łazienki podczas wieczornych ablucji.
I szczęka mię była wzięła i opadła (zapomniałam ją stamtąd zabrać, ktoś nie znalazł przez przypadek?)
Jej! Jaka fajna. Fineasz i Ferb!
To jest moja ulubiona bajka!!!
Dobrze wiedzieć...
PS Gdyby ktoś był takim ignoratnem jak ja... Poniżej fota poglądowa F&F (zapożyczona ze strony www).
Korzystając z okresowych rabatów tu i ówdzie zamówiłam Synu Starszemu piżamę. Ale jako że ciuchy u mnie odleżeć swoje muszą (i czasem odgrzebuję trupy z szafy), wrzuciłam paczkę do bagażnika i zapomniałam o niej na 3 tygodnie.
Po trzech tygodniach przy okazji poszukiwania Bardzo_Niezbędnej_Rzeczy znalazłam piżamę. Dla odmiany wsadziłam ją do miejca przeznaczenia (znaczy do szafy) i zapomniałam na kolejne 2 tygodnie.
Po dwóch tygodniach, kiedy Syn Starszy przyszedł do mnie wieczorem, a piżamkę na sobie miał jakby z trzyletniego kolegi, coś mi gdzieś zaczęło świtać... czy ja aby gdzieś nie mam?
Ha! Oczywiście, że mam.
Tylko pytanie, czy się Synu spodoba?
Co prawda kolorowa...
Co prawda są obrazki, jakieś postacie, napisy...
Ale za cholerę ich nie znam.
To nie minecraft!
Ok, zaryzykuję...
Kto nie ryzykuje, ten nie ma jak to mówią.
Zaniosłam piżamkę Synu do łazienki podczas wieczornych ablucji.
I szczęka mię była wzięła i opadła (zapomniałam ją stamtąd zabrać, ktoś nie znalazł przez przypadek?)
Jej! Jaka fajna. Fineasz i Ferb!
To jest moja ulubiona bajka!!!
Dobrze wiedzieć...
PS Gdyby ktoś był takim ignoratnem jak ja... Poniżej fota poglądowa F&F (zapożyczona ze strony www).
Zaczynam rozumieć Jacka Torrance (mistrzowska rola Nicholsona swoją drogą).
Siedzi, patrzy w klawiaturę i nicccccccccc. Chaos myśli, tysiące słów w głowie i żadnej całości z tego. Paskudne uczucie.
Mam tylko nadzieję, że nie skończę jak Jack ;)
Żródło: Filmweb
PS Tak mi jeszcze do głowy przyszło w temacie weny: najciekawsze pomysły an posty, opowiadania, książkę, jakikolwiek tekst, który chciałabym przelać na papier/klawiaturę przychodzą mi do głowy wtedy, kiedy absolutnie nie mam żadnej możliwości jego zapisu. Czas zakupić dyktafon, by ogarnąć ten chaos ;)
Siedzi, patrzy w klawiaturę i nicccccccccc. Chaos myśli, tysiące słów w głowie i żadnej całości z tego. Paskudne uczucie.
Mam tylko nadzieję, że nie skończę jak Jack ;)
Żródło: Filmweb
PS Tak mi jeszcze do głowy przyszło w temacie weny: najciekawsze pomysły an posty, opowiadania, książkę, jakikolwiek tekst, który chciałabym przelać na papier/klawiaturę przychodzą mi do głowy wtedy, kiedy absolutnie nie mam żadnej możliwości jego zapisu. Czas zakupić dyktafon, by ogarnąć ten chaos ;)
Kocham moje dzieci. I really do. Ale czasem to bym je tak gołymi rękami...
Nikt nie mówił, że wychowanie będzie proste i łatwe.
Nikt nie mówił też, że może się okazać pasmem porażek i momentów, kiedy bicie głową w ścianę wydaje się jedynym rozsądnym wyjściem.
Szantaż emocjonalny jest na porządku dziennym.
Słodkie oczęta, obietnice bez pokrycia, foch jak stąd do Ameryki - podstawowe narzędzia pracy.
Doprawdy dziecko to istota przewrotna - potrafi być słodka, przymilna i do rany przyłóż, a za chwilę tak dowalić do pieca, że człowiek się zastanawia na jakim świecie żyje.
Im dalej w las, tym gorzej. Zaczynam się obawiać, że mój charakter w połączeniu z identycznym charakterem Syna Starszego stworzą kiedyś mieszankę wybuchową.
Wszystko jest gupie.
Telefon gupi.
Kabel gupi.
Ładowarka gupia.
Piłka gupia.
Czapka gupia.
Buty gupie.
A sznurowadła jeszcze gupsze.
Zamek w kurtce gupi.
Plecak gupi.
Drzwy wyjściowe gupie.
I te do garażu też.
Gupie.
Gupie.
Gupie.
Mam nadzieję, że jednakowoż uda nam się nie trafić na okładkę prasy bulwarowej w rubryce "przemoc domowa".
Nikt nie mówił, że wychowanie będzie proste i łatwe.
Nikt nie mówił też, że może się okazać pasmem porażek i momentów, kiedy bicie głową w ścianę wydaje się jedynym rozsądnym wyjściem.
Szantaż emocjonalny jest na porządku dziennym.
Słodkie oczęta, obietnice bez pokrycia, foch jak stąd do Ameryki - podstawowe narzędzia pracy.
Doprawdy dziecko to istota przewrotna - potrafi być słodka, przymilna i do rany przyłóż, a za chwilę tak dowalić do pieca, że człowiek się zastanawia na jakim świecie żyje.
Im dalej w las, tym gorzej. Zaczynam się obawiać, że mój charakter w połączeniu z identycznym charakterem Syna Starszego stworzą kiedyś mieszankę wybuchową.
Wszystko jest gupie.
Telefon gupi.
Kabel gupi.
Ładowarka gupia.
Piłka gupia.
Czapka gupia.
Buty gupie.
A sznurowadła jeszcze gupsze.
Zamek w kurtce gupi.
Plecak gupi.
Drzwy wyjściowe gupie.
I te do garażu też.
Gupie.
Gupie.
Gupie.
Mam nadzieję, że jednakowoż uda nam się nie trafić na okładkę prasy bulwarowej w rubryce "przemoc domowa".
Dzisiejszy dzień, Światowy Dzień Książki, nie może się obejść bez wpisu na ich temat, prawda?
Niestety nie mam na dziś przygotowanego żadnego książkowego zauroczenia. Nie mam nawet gniota, który by się w tematykę dnia wpasował. Jednak rozważania o książkach mogę prowadzić zawsze i wszędzie.
Nie jest dla mnie ważne w jakiej formie książki występują. Czy są to klasyczne drukowane egzemplarze, czy audiobooki, czy bardzo popularne ostatnimi czasy ebooki. Nie ważne. Najważniejsze jest, że książka istnieje - a wraz z nią istnieje historia, w którą mogę się zagłębić. Czasem pochłania mnie bez reszty, czasem zajmuje jedynie część umysłu.
Są książki, które uwielbiam smakować, dawkować sobie je, delektować się każdym zdaniem. A są i takie, które pochłaniam byle szybciej i szybciej, byle poznać rozwiązanie (tak, tak, zazwyczaj dotyczy to kryminałów).
Zdjęcie zapożyczone z facebooka.
Kocham książki miłością wielką. Odkąd pamiętam istniały w moim życiu. Niektóre z nich czytałam tak wiele razy, że nie wytrzymały w stanie nienaruszonym. Inne potrafię cytować na wyrywki. Całe moje dzieciństwo, młodość, kawałek dorosłego życia mogę podzielić na etapy fascynacji różnymi rodzajami powieści. Często jestem w stanie przypomnieć sobie, w jakich okolicznościach czytałam konkretną pozycję.
Czytając tworzę w głowie obrazy danej powieści. I czasem, kiedy napotykam na filmowe realizacje, jestem rozczarowana, że zupełnie nie przystają do mojej wizji.
Miłość do książek staram się przekazać też Potworom. I póki co (choć Mąż twierdzi, że stworzyłam (nomen omen) potwory) chyba z sukcesem. Jest to jeden z większych sukcesów wychowawczych ;), bo z pozostałymi to bywa różnie. Chłopcy wiedzą, że mogę nie kupić gry, słodyczy, zabawek, ale jak poproszą o książkę - dostaną ją zawsze.
Z okazji Światowego Dnia Książki życzę Wam jak największej liczby książkowych zauroczeń. Ale pamiętajcie, że nie zawsze wystarczy pierwsze zdanie ;)
Zrobiliśmy wczoraj z Synem Młodszym cykliczną rundę po placówkach medycznych (z tą różnicą, że tym razem przebadałam także okresowo i siebie - stan niezmienny od lat: nadal jestem ślepa jak kret).
Uwielbiam te wizyty w poradniach specjalistycznych :] Najpierw człowiek czeka 20 minut w recepcji, by powiedzieć że jest. Na recepcji 3 osoby, obsługuje całe tałatajstwo jedna, bo dwie mają nader ważną konwersację o dupie maryni i nawet się z tym nie kryją. Generalnie widać, że panie się tam nie nudzą, ale gdyby podzieliły sie robotą, może poszło by to sprawniej? Ot, taka sugestia.
Krok drugi to czekanie na wizytę - tu z reguły idzie szybciej, w końcu wg nfz pięć minut na pacjenta to jest wystarczająca ilość czasu.
Wizyta - spotykamy się z panią doktor regularnie od pół roku. Za każdym razem procedura wizyty jest taka sama: wertowanie kartoteki, co też dziecku było. Moje sprostowania, że w tym drugim wypisie jednak jest inaczej. Pani doktor doczytuje.
- Ok, to może zrobilibyśmy jeszcze takie badanie...
- Czy jest ono konieczne? (dość inwazyjne, w psychikę Młodego zwłaszcza)
- Jak nie zlecę, a coś się potem stanie, będzie pani miała do mnie pretensje.
- Mhm.. (czyli dupochron). Niemniej doktor XY stwierdził, że nie ma potrzeby...
- No to może na razie nie?
No to nie. To mierzymy ciśnienie. Pani doktor ogląda Młodego, którego nagle boli wszystko (w sumie jakby mi łapy w brzuch wciskali usiłując wymacać kręgosłup to może też by mnie bolało).
- Aha, boli. To może jednak zlecimy...
Synulec przypomina sobie pytanie zasadnicze, z którym przybył, a które mu sen z powiek spędza - czy on może na basen?
- Na pani ryzyko. Ja gwarancji nie dam, że się nic nie będzie działo. Ale jak infekcja nawróci, to badanie xyz zrobimy na pewno (taki straszak na wszelki wypadek)
- No ok, zrozumiałe. Trudno zagwarantować cokolwiek w tej sytuacji. Ale generalnie jest zdrowy i mógłby? Czy to działa na zasadzie: podejmę ryzyko albo do końca życia już nie?
- Nie no, wie pani, odporność się kiedyś tam odbuduje (wizja bliżej nieokreślonej przyszłości, raczej dalszej niż bliższej). Poza tym, po co wam ten basen?
Hmmm... jak wytłumaczyć dziecku, że nie będzie korzystać z atrakcji, z której korzysta brat, bo w zasadzie nie wiadomo dlaczego, ale tak na wszelki wypadek lepiej nie.
Wyjścia są trzy:
- podejmiemy ryzyko i będą dwa uda (albo się uda, albo się nie uda)
- nie podejmiemy ryzyka i będziemy dziecko mamić innymi atrakcjami
- nie podejmiemy ryzyka i na wszelki wypadek odizolujemy od basenu też brata, co ma być Młodemu przykro.
Obawiam się, że idąc tym tropem Syn Młodszy będzie miał dożywotni zakaz wstępu do wszelkich zbiorników wodnych, z których korzystają inni ludzie.
I szczerze mówiąc, to trochę mi pomysłów brak, jak ten problem rozwiazać.
Uwielbiam te wizyty w poradniach specjalistycznych :] Najpierw człowiek czeka 20 minut w recepcji, by powiedzieć że jest. Na recepcji 3 osoby, obsługuje całe tałatajstwo jedna, bo dwie mają nader ważną konwersację o dupie maryni i nawet się z tym nie kryją. Generalnie widać, że panie się tam nie nudzą, ale gdyby podzieliły sie robotą, może poszło by to sprawniej? Ot, taka sugestia.
Krok drugi to czekanie na wizytę - tu z reguły idzie szybciej, w końcu wg nfz pięć minut na pacjenta to jest wystarczająca ilość czasu.
Wizyta - spotykamy się z panią doktor regularnie od pół roku. Za każdym razem procedura wizyty jest taka sama: wertowanie kartoteki, co też dziecku było. Moje sprostowania, że w tym drugim wypisie jednak jest inaczej. Pani doktor doczytuje.
- Ok, to może zrobilibyśmy jeszcze takie badanie...
- Czy jest ono konieczne? (dość inwazyjne, w psychikę Młodego zwłaszcza)
- Jak nie zlecę, a coś się potem stanie, będzie pani miała do mnie pretensje.
- Mhm.. (czyli dupochron). Niemniej doktor XY stwierdził, że nie ma potrzeby...
- No to może na razie nie?
No to nie. To mierzymy ciśnienie. Pani doktor ogląda Młodego, którego nagle boli wszystko (w sumie jakby mi łapy w brzuch wciskali usiłując wymacać kręgosłup to może też by mnie bolało).
- Aha, boli. To może jednak zlecimy...
Synulec przypomina sobie pytanie zasadnicze, z którym przybył, a które mu sen z powiek spędza - czy on może na basen?
- Na pani ryzyko. Ja gwarancji nie dam, że się nic nie będzie działo. Ale jak infekcja nawróci, to badanie xyz zrobimy na pewno (taki straszak na wszelki wypadek)
- No ok, zrozumiałe. Trudno zagwarantować cokolwiek w tej sytuacji. Ale generalnie jest zdrowy i mógłby? Czy to działa na zasadzie: podejmę ryzyko albo do końca życia już nie?
- Nie no, wie pani, odporność się kiedyś tam odbuduje (wizja bliżej nieokreślonej przyszłości, raczej dalszej niż bliższej). Poza tym, po co wam ten basen?
Hmmm... jak wytłumaczyć dziecku, że nie będzie korzystać z atrakcji, z której korzysta brat, bo w zasadzie nie wiadomo dlaczego, ale tak na wszelki wypadek lepiej nie.
Wyjścia są trzy:
- podejmiemy ryzyko i będą dwa uda (albo się uda, albo się nie uda)
- nie podejmiemy ryzyka i będziemy dziecko mamić innymi atrakcjami
- nie podejmiemy ryzyka i na wszelki wypadek odizolujemy od basenu też brata, co ma być Młodemu przykro.
Obawiam się, że idąc tym tropem Syn Młodszy będzie miał dożywotni zakaz wstępu do wszelkich zbiorników wodnych, z których korzystają inni ludzie.
I szczerze mówiąc, to trochę mi pomysłów brak, jak ten problem rozwiazać.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy ta pozycja nie powinna się nazywać "Książkowe wpadki", ale skoro już przyjęłam taką konwencję, to będę się jej trzymać konsekwentnie.
Szczerze mówiąc, to Dwóch jabłek Katarzyny Szafraniec chyba nawet nie powinnam zaliczyć do przeczytanych. Może kiedyś do niej wrócę w przypływie lepszego nastroju. Tymczasem zwyczajnie szkoda mi czasu. Przebrnęłam przez 50 stron i doprawdy nie wiem, o czym można napisać kolejne set w ten sposób.
Dla mnie gniot nad gniotami, a stylistyka zupełnie nie do przejścia, strumień świadomości przy niej to pikuś ;). Po kilku, krótkich co prawda, ale zawsze, rozdziałach mogło by się już coś zacząć dziać. Tymczasem dowiedziałam się, że główna bohaterka jest PRZEDSIĘBIORCZA i zalogowała się na Sympatii. I to by było na tyle.
Liczyłam na fajną, szybką do połknięcia, nieskomplikowaną książkę na jeden wieczór. Zachęcona pierwszą pozytywną opinią na lubimyczytać (moja wina, że nie przeczytałam kolejnych) i kolorową okładką ;) sięgnęłam po Dwa jabłka. Ot, dla poprawy nastroju, ale niestety się zawiodłam. Szkoda.
Zupełnie nie wiem (przynajmniej na razie), co tej książce przyświeca. Jak kiedyś do niej wrócę i zmienię zdanie (wszak tylko krowa nie zmienia), to na bank się z tym wyznaniem tutaj zamelduję ;)
Szczerze mówiąc, to Dwóch jabłek Katarzyny Szafraniec chyba nawet nie powinnam zaliczyć do przeczytanych. Może kiedyś do niej wrócę w przypływie lepszego nastroju. Tymczasem zwyczajnie szkoda mi czasu. Przebrnęłam przez 50 stron i doprawdy nie wiem, o czym można napisać kolejne set w ten sposób.
Źródło: lubimyczytac.pl
Liczyłam na fajną, szybką do połknięcia, nieskomplikowaną książkę na jeden wieczór. Zachęcona pierwszą pozytywną opinią na lubimyczytać (moja wina, że nie przeczytałam kolejnych) i kolorową okładką ;) sięgnęłam po Dwa jabłka. Ot, dla poprawy nastroju, ale niestety się zawiodłam. Szkoda.
Zupełnie nie wiem (przynajmniej na razie), co tej książce przyświeca. Jak kiedyś do niej wrócę i zmienię zdanie (wszak tylko krowa nie zmienia), to na bank się z tym wyznaniem tutaj zamelduję ;)
Im mniej wiesz, tym lepiej śpisz!
Boże, jakie to prawdziwe! Dziś po południu doświadczyłam tego w 1000 %.
Jakiś czas temu postawili nam na pobliskim placu zabaw "pająka" - konstrukcję z siatki, służącą (chyba) do ćwiczeń wspinaczkowych dla małoletnich. Dla mnie bardziej prowadzących do rychłego zawału rodzica, ale może się nie znam. W każdy razie szczyt "pająka" wypada gdzieś na wysokości 3 metrów i docierają tam zdesperowani nieliczni ;)
Korzystając z pięknej pogody, wypuściłam Potwory na plac, sama zaś jak prawdziwa Matka-Polka-Kobieta-Pracy zajęłam pozycję strategiczną przy żelazku. Stety-niestety z idealnym wręcz widokiem na "pająka".
Że przy okazji prasowania nie spaliłam połowy ubrań, to naprawdę był cud. W zasadzie zupełnie, ale to zupełnie (biorąc pod uwagę geny po tatusiu) nie powinien mnie dziwić fakt, że pierwszym, który wlazł na samą górę pająka (bez asekuracji, kasku, lin i uprzęży) był Syn Starszy.
A zaraz po nim jego młodszy brat...
Boże, jakie to prawdziwe! Dziś po południu doświadczyłam tego w 1000 %.
Jakiś czas temu postawili nam na pobliskim placu zabaw "pająka" - konstrukcję z siatki, służącą (chyba) do ćwiczeń wspinaczkowych dla małoletnich. Dla mnie bardziej prowadzących do rychłego zawału rodzica, ale może się nie znam. W każdy razie szczyt "pająka" wypada gdzieś na wysokości 3 metrów i docierają tam zdesperowani nieliczni ;)
Korzystając z pięknej pogody, wypuściłam Potwory na plac, sama zaś jak prawdziwa Matka-Polka-Kobieta-Pracy zajęłam pozycję strategiczną przy żelazku. Stety-niestety z idealnym wręcz widokiem na "pająka".
Że przy okazji prasowania nie spaliłam połowy ubrań, to naprawdę był cud. W zasadzie zupełnie, ale to zupełnie (biorąc pod uwagę geny po tatusiu) nie powinien mnie dziwić fakt, że pierwszym, który wlazł na samą górę pająka (bez asekuracji, kasku, lin i uprzęży) był Syn Starszy.
A zaraz po nim jego młodszy brat...
Jestem zwolennikiem zimnego chowu.
Nie robię tragedii, kiedy syn jeden czy drugi pójdzie na dwór bez czapki, albo zapomni kurtki. W rajstopkach/kalesonach zimą też rzadko latają. W końcu mrozów trzaskających to już dawno u nas nie było.
Dlatego też, kiedy Potwór Mniejszy wytchnął wczoraj z zaparowanej łazienki (plus minus 25 stopni) i latał po domu boso, nie zrobiło to na mnie wrażenia (choć zdaniem pani nefrolog powinno, no ale we wszystkim należy zachować umiar).
Kiedy jednak zaczął łazić w tę i z powrotem z łóżka do saloonu z hasłem "nudzi mi się", letko mię zirytował. Godzina 21 naprawdę nie jest dobrą godziną na łażące Potwory.
Starając się go pozbyć w miarę delikatnie poleciłam sprawdzić, co u patyczaka. Czy aby chłopak ciepło ma, czy mu wody nie brakuje. Wyjaśniłam przy okazji, że patyczak zmarznąć żadną miarą nie powinien, bo mu to zaszkodzi. Śmiertelnie.
Zdaje się, że Syn Młodszy za bardzo sobie to do serca wziął. Tuż przed północą bowiem poszłam sprawdzić, czy progenitura aby żywa, bez bezdechu, przykryta jak należy, nie rozkopana...
W pokoju Potworów zastałam saunę! Kaloryfer rozkręcony na maxa, okno szczelnie zamknięte. Ani chybi dzieło Potworka - wziął sobie do serca, oj wziął.
Dogrzewa patyczaka!
Rano sprawdzaliśmy, czy aby go nie usmażył w tym solarium ;)
Nie robię tragedii, kiedy syn jeden czy drugi pójdzie na dwór bez czapki, albo zapomni kurtki. W rajstopkach/kalesonach zimą też rzadko latają. W końcu mrozów trzaskających to już dawno u nas nie było.
Dlatego też, kiedy Potwór Mniejszy wytchnął wczoraj z zaparowanej łazienki (plus minus 25 stopni) i latał po domu boso, nie zrobiło to na mnie wrażenia (choć zdaniem pani nefrolog powinno, no ale we wszystkim należy zachować umiar).
Kiedy jednak zaczął łazić w tę i z powrotem z łóżka do saloonu z hasłem "nudzi mi się", letko mię zirytował. Godzina 21 naprawdę nie jest dobrą godziną na łażące Potwory.
Starając się go pozbyć w miarę delikatnie poleciłam sprawdzić, co u patyczaka. Czy aby chłopak ciepło ma, czy mu wody nie brakuje. Wyjaśniłam przy okazji, że patyczak zmarznąć żadną miarą nie powinien, bo mu to zaszkodzi. Śmiertelnie.
Zdaje się, że Syn Młodszy za bardzo sobie to do serca wziął. Tuż przed północą bowiem poszłam sprawdzić, czy progenitura aby żywa, bez bezdechu, przykryta jak należy, nie rozkopana...
W pokoju Potworów zastałam saunę! Kaloryfer rozkręcony na maxa, okno szczelnie zamknięte. Ani chybi dzieło Potworka - wziął sobie do serca, oj wziął.
Dogrzewa patyczaka!
Rano sprawdzaliśmy, czy aby go nie usmażył w tym solarium ;)
Ósmego kwietnia minęły dwa lata, odkąd zaczęłam biegać.
Pamiętam swój "pierwszy raz" - "przebiegnięte" całe 150, no może w porywach 200 metrów, ciężka zadyszka, niemalże astma i wrażenie, że umieram. Tu. Teraz. Zaraz. Nie ma odwrotu.
Ale skoro "biegać każdy może" (akurat!), spróbowałam jeszcze raz. Tym razem 300 metrów. Allelujah!
Potem 500...
I 1000...
Pod wpływem pewnej aplikacji na smartfona udało mi sie dobrnąć do całych 5 kilometrów ciągiem!
Po dwóch miesiącach przebiegłam pierwsze siedem. Tempem emeryckim, ale zawsze.
Po drodze miałam szereg zwątpień, kontuzji, rzucania wszystkiego w diabły (nie mogę już szybciej i dalej!), ale przede wszystkim silne postanowienie niebrania udziału w owczych spędach tj. zawodach i innych biegach okolicznościowych.
Jak wiadomo - tylko krowa nie zmienia zdania.
Namówiona przez Męża, z dużym oporem, stawiłam się wczoraj na starcie Biegam Bo Lubię Lasy. Chyba tylko kameralna strona tej imprezy sprawiła, że się zdecydowałam. Mała była szansa, że wyhaczy mnie zdchającą pod krzakiem jeżyn ktoś znajomy :P (w końcu czym jest 180 startujących w porównaniu do 8000 na poznańskim półmaratonie).
Nie lubię biegać rano (start był o 11).
Nie lubię biegać po lesie (trasa przez las li i jedynie!)
Nie lubię pod górkę (summa sumarum 4 km podbiegów na trasie 9-kilometrowej)
Co mnie podkusiło?
Pojęcia nie mam.
Niemniej - zrobiłam to!
Po drodze wyplułam płuca, resztki rozumu i zawracałam sto tysięcy razy, ale udało się :)
Wniosek na przyszłość: od dziś trenuję podbiegi!!!
Ps. Zdjęcie po prawej pokazuje, jaki był plan właściwy na niedzielę ;)
Pamiętam swój "pierwszy raz" - "przebiegnięte" całe 150, no może w porywach 200 metrów, ciężka zadyszka, niemalże astma i wrażenie, że umieram. Tu. Teraz. Zaraz. Nie ma odwrotu.
Ale skoro "biegać każdy może" (akurat!), spróbowałam jeszcze raz. Tym razem 300 metrów. Allelujah!
Potem 500...
I 1000...
Pod wpływem pewnej aplikacji na smartfona udało mi sie dobrnąć do całych 5 kilometrów ciągiem!
Po dwóch miesiącach przebiegłam pierwsze siedem. Tempem emeryckim, ale zawsze.
Po drodze miałam szereg zwątpień, kontuzji, rzucania wszystkiego w diabły (nie mogę już szybciej i dalej!), ale przede wszystkim silne postanowienie niebrania udziału w owczych spędach tj. zawodach i innych biegach okolicznościowych.
Jak wiadomo - tylko krowa nie zmienia zdania.
Namówiona przez Męża, z dużym oporem, stawiłam się wczoraj na starcie Biegam Bo Lubię Lasy. Chyba tylko kameralna strona tej imprezy sprawiła, że się zdecydowałam. Mała była szansa, że wyhaczy mnie zdchającą pod krzakiem jeżyn ktoś znajomy :P (w końcu czym jest 180 startujących w porównaniu do 8000 na poznańskim półmaratonie).
Nie lubię biegać rano (start był o 11).
Nie lubię biegać po lesie (trasa przez las li i jedynie!)
Nie lubię pod górkę (summa sumarum 4 km podbiegów na trasie 9-kilometrowej)
Co mnie podkusiło?
Pojęcia nie mam.
Niemniej - zrobiłam to!
Po drodze wyplułam płuca, resztki rozumu i zawracałam sto tysięcy razy, ale udało się :)
Wniosek na przyszłość: od dziś trenuję podbiegi!!!
Ps. Zdjęcie po prawej pokazuje, jaki był plan właściwy na niedzielę ;)
Tym razem w moje ręce trafiła kolejna powieść Charlotte Link "Dom sióstr".
Charlotte przyzwyczaiła mnie do świetnych kryminałów, trzymających w napięciu thrillerów i tego też spodziewałam się po jej kolejnej powieści. Okazało się jednak, że Dom sióstr to (oczywiście wg mojej subiektywnej opinii) ani kryminał, ani thriller, a nawet nie sensacja. Pod tym względem było to dla mnie pewnego rodzaju rozczarowanie. Spodziewałam się po prostu innego rodzaju literatury.
Źródło: lubimyczytac.pl
Na szczeście okazało się, że jest to jedyne rozczarowanie dotyczące tej powieści :) Wspaniała historia osadzona z jednej strony w realiach II Wojny Światowej (jest to już druga powieść Link nawiązująca do wojny), z drugiej podczas współczesnego Bożego Narodzenia. Podobał mi się zabieg powieści w powieści, choć zdecydowanie za mało było historii współczesnej. Odczuwam tu mały niedostyt.
Barwne kreacje bohaterów, doskonałe przedstawienie konfliktów miedzyludzkich i ich źródeł, nieco sztampowe zakończenie. Zabrakło trochę niespodzianki na zakończenie - jak to bywało w poprzednich powieściach tej autorki. Niemniej wynika to zapewne ze specyfiki gatunku - dla mnie Dom sióstr to powieść obyczajowa z elementami psychologicznymi.
Trzeba jednak oddać, iż czyta się ją jak zawsze bardzo dobrze :)
Tydzień 16 minął pod znakiem patyczaka, który nie robi nic. Jest do tego stopnia niezauważalny, że wlazł pod pokrywę terarium i szukaj wiatru w polu.
Po ostatnim zdjęciu widać jednakże, że bywa waleczny i wywija czółkami. Syn Starszy na wszelki wypadek zaczął trenować armię, by obronić się przed groźnym zwierzem ;)
Nie jestem pewna, czy to bardziej Orwell czy jednak Gang Olsena ;)
Nie jestem pewna, czy to bardziej Orwell czy jednak Gang Olsena ;)
Są rzeczy, z którymi pogodzić się nie umiem.
Są takie, o których absolutnie nie umiem przestać myśleć.
Tematy, które męczą mnie tak bardzo, że śnią się po nocach.
I zaprzątają myśli za dnia.
Zdarzenia bezsensowne i zapierające ze strachu dech w piersiach.
Zdarzenia, które potrafię przewidzieć i bardzo się tych wizji boję.
Zdarzenia, po których nie potrafię się podnieść któryś dzień z rzędu.
Wizje, senne majaki, które się sprawdzają.
Czasem po długich miesiacach.
A czasem od razu.
Śnią mi się ze szczegółami.
I mam nadzieję, że to tylko projekcja.
W kółko pojawiają się pytania dlaczego.
Jaki jest sens?
Czy to ma głębsze znaczenie?
Dlaczego?
Dlaczego??
Dlaczego???
Są takie, o których absolutnie nie umiem przestać myśleć.
Tematy, które męczą mnie tak bardzo, że śnią się po nocach.
I zaprzątają myśli za dnia.
Zdarzenia bezsensowne i zapierające ze strachu dech w piersiach.
Zdarzenia, które potrafię przewidzieć i bardzo się tych wizji boję.
Zdarzenia, po których nie potrafię się podnieść któryś dzień z rzędu.
Wizje, senne majaki, które się sprawdzają.
Czasem po długich miesiacach.
A czasem od razu.
Śnią mi się ze szczegółami.
I mam nadzieję, że to tylko projekcja.
W kółko pojawiają się pytania dlaczego.
Jaki jest sens?
Czy to ma głębsze znaczenie?
Dlaczego?
Dlaczego??
Dlaczego???
Trafił nam się egzemplarz skomplikowany.
Z jednej strony towarzyski, lgnący do rówieśników, w niczym nie odbiegający od "założonej normy" (pytanie, które mnie osobiście nasuwa się natychmiast jest: kto wyznacza normy i skąd wiadomo, co normą jest a co nie - ale to na inny raz).
Wypuszczony na dwór eksploruje, poszukuje, znika na całe godziny. Ma znajomych, przyjaciół, a kiedy już przełamie bariery, w zasadzie nie ma żadnego problemu z życiem społecznym.
Z drugiej strony mamy właśnie wspomniane bariery. Czy zmuszać dziecko do przełamywania ich? Prędzej czy później będzie musiał się zmierzyć z problemem "obcych". Nie da sie całe życie prowadzić za rękę i kontrolowanie spuszczać ze smyczy.
Nie pójdzie sam do sklepu, bo musiałby rozmawiać z obcą osobą.
Nie chce chodzić na dodatkowe zajęcia, bo nie zna trenera.
Nie pójdzie na zajęcia na basenie, bo woli być z rodzicami.
Dopóki działania nie wymagają kontaktu z inną osobą - jest super.
Pójść nazrywać liści, zebrać kasztany, pojeździć na rowerze - samemu lub z bratem - nie ma problemu.
Schody zaczynają się, kiedy trzeba "coś załatwić".
Niezależnie od tego czy jest to oddanie książek do biblioteki, czy zaniesienie sąsiadowi gazety.
Wszystko co wymaga interakcji z inną osobą, zwłaszcza dorosłą, jest problemem.
I kiedy rówieśnicy prą do przodu on uparcie nie zrobi ani kroku dalej.
Bo nie wie, co się będzie działo.
Nie pomaga tłumaczenie.
Nie pomagają opowiadania.
Nie pomaga pokazywanie filmów.
Jest uparty.
Jest na pewien sposób zamknięty w sobie.
Bardzo introwertyczny.
Łamanie barier trwa czasem długie miesiące (vide zajęcia z karate).
Hamuje go własny charakter.
Przykład z wczoraj:
Nie pojadę na obóz, bo nie. Nieważne, że będą koledzy. Nieważne, że znam opiekunów.
Nie pojedzie, bo nie zna miejsca. Bo dzieje się to pierwszy raz. Bo na pewno nie będzie fajnie.
Tak samo nie chciał jechać na ferie do dziadków (bo bez rodziców), czy z chrzestnym na wakacje (na pewo nie będzie fajnie).
Czasem biję głową w mur i zastanawiam się: jak długo jeszcze?
A czasem myślę, że mam podobnie.
I dlatego, że wiem poniekąd co czuje, staram się nie przymuszać do niczego.
Ten typ tak ma.
A jednocześnie zdaję sobie sprawę, że w którymś momencie zostanie zmuszony do interakcji.
Jak mu to ułatwić?
Jak sprawić, by nie było to traumą na całe życie?
Mimo całych swoich doświadczeń, nie wiem.
Sama nadal miewam opory...
By nie dać się złemu nastrojowi (kolejne niefajne wieści) zaklinam rzeczywistość pozytywnymi rytmami.
Bałam się tej lektury.
Mimo iż czytałam bloga Joanny codziennie.
Mimo iż przez te ponad dwa lata codziennie obserwowałam jej zmagania.
Mimo iż (a może przede wszystkim dlatego) wiedziałam, jakie będzie zakończenie.
Chustka wróciła do mnie w tym roku ze zdwojoną siłą.
Najpierw z nominacją do Oskara, a w ostatnich dniach za sprawą książki - zapisu bloga Joanny Sałygi, jej zmagań w walce z rakiem i codziennością.
Książka nie odzwierciedla zapisków blogowych w stu procentach, ale porusza wszystkie struny. Szczera do bólu, momentami kontrowersyjna, piękna i bolesna opowieść o zmaganiach młodej kobiety w nierównej walce ze śmiertelną chorobą.
To nie tylko opowieść o walce, ale przede wszystkim o bezgranicznej miłości do dziecka, (nie)męża, życia...
Jak przygotować kilkulatka na śmierć?
Jak rozmawiać, by nie obciążyć go traumą na całe życie?
Jak wycisnąć z życia szczęście do ostatniej kropli?
Mądra.
Ciepła.
Piękna.
Zmuszająca do refleksji.
Na zawsze zmieniająca punkt widzenia.
Rozbita jestem.
Po takiej lekturze człowiek uświadamia sobie, jak nieważne jest wszystko to, o co zabijamy się na co dzień.
Mimo iż czytałam bloga Joanny codziennie.
Mimo iż przez te ponad dwa lata codziennie obserwowałam jej zmagania.
Mimo iż (a może przede wszystkim dlatego) wiedziałam, jakie będzie zakończenie.
Chustka wróciła do mnie w tym roku ze zdwojoną siłą.
Najpierw z nominacją do Oskara, a w ostatnich dniach za sprawą książki - zapisu bloga Joanny Sałygi, jej zmagań w walce z rakiem i codziennością.
Książka nie odzwierciedla zapisków blogowych w stu procentach, ale porusza wszystkie struny. Szczera do bólu, momentami kontrowersyjna, piękna i bolesna opowieść o zmaganiach młodej kobiety w nierównej walce ze śmiertelną chorobą.
Źródło: lubimyczytac.pl
To nie tylko opowieść o walce, ale przede wszystkim o bezgranicznej miłości do dziecka, (nie)męża, życia...
Jak przygotować kilkulatka na śmierć?
Jak rozmawiać, by nie obciążyć go traumą na całe życie?
Jak wycisnąć z życia szczęście do ostatniej kropli?
Mądra.
Ciepła.
Piękna.
Zmuszająca do refleksji.
Na zawsze zmieniająca punkt widzenia.
Rozbita jestem.
Po takiej lekturze człowiek uświadamia sobie, jak nieważne jest wszystko to, o co zabijamy się na co dzień.
Dałam się podejść jak dziecko, doprawdy...
Miejsce akcji: salooon, godzina późnowieczorna
Osoby dramatu: Matka, czyli mua i Potwór Starszy
- Mamooooo, a masz jakiś duży słoik?
- Jaki słoik?
- No taki zakręcany. Taki większy, wiesz...
- Hmm.. coś się znajdzie. A po co ci słoik?
- Bo wiesz, jak się przyniesie do świetlicy słoik, to można sobie patyczaka wziąć. I kolega dziś wziął. I ja też bym chciał. To gdzie masz ten słoik?
Lekka panika
- Synu, ale patyczaka?
- No tak... one fajne są.
- Ale to tylko tak na jeden dzień, tak? (naiwna)
- No coś ty, mamaaaa. Na zawsze.
Panika narasta
- Synu, ale twój brat się boi owadów. Ja nie wiem, czy on się zgodzi na patyczaka. Poza tym mamy dwa koty. Luśka na pewno się ucieszy, jak jej dodatkowe żarcie przyniesiesz.
- Ja już wiem, gdzie będę go trzymał. Luśka się tam nie dostanie. (o Chryste)
- No ale brat...
- Ja go zaraz spytam. Chcesz mieć patyczaka?
Przychodzi Syn Młodszy z radosnym okrzykiem
- Tak, tak, taaaak! T. ma patyczaka i one są takie fajne. Mieszkają w słoiczku.
Pffffffffffffffff....
Miejsce akcji: salooon, godzina późnowieczorna
Osoby dramatu: Matka, czyli mua i Potwór Starszy
- Mamooooo, a masz jakiś duży słoik?
- Jaki słoik?
- No taki zakręcany. Taki większy, wiesz...
- Hmm.. coś się znajdzie. A po co ci słoik?
- Bo wiesz, jak się przyniesie do świetlicy słoik, to można sobie patyczaka wziąć. I kolega dziś wziął. I ja też bym chciał. To gdzie masz ten słoik?
Lekka panika
- Synu, ale patyczaka?
- No tak... one fajne są.
- Ale to tylko tak na jeden dzień, tak? (naiwna)
- No coś ty, mamaaaa. Na zawsze.
Panika narasta
- Synu, ale twój brat się boi owadów. Ja nie wiem, czy on się zgodzi na patyczaka. Poza tym mamy dwa koty. Luśka na pewno się ucieszy, jak jej dodatkowe żarcie przyniesiesz.
- Ja już wiem, gdzie będę go trzymał. Luśka się tam nie dostanie. (o Chryste)
- No ale brat...
- Ja go zaraz spytam. Chcesz mieć patyczaka?
Przychodzi Syn Młodszy z radosnym okrzykiem
- Tak, tak, taaaak! T. ma patyczaka i one są takie fajne. Mieszkają w słoiczku.
Pffffffffffffffff....
Mamooooo, a bocian biały, to gdzie ma czarne skrzydła? Pokażesz mi? Bo ja rysuję bitwę bociana białego z bocianem czarnym. I tam też jest Herobrine, Steve i Zombie... Ale trawka i ptaszki też są...
Taaaa... radosna tfórczość Młodszego ;)
Ps. Ja tu widzę jeszcze jakieś "angry jaja", grób i mrówkę z mieczem, ale nie wiem, czy to i mnie wyobraźnia nie ponosi ;)
Taaaa... radosna tfórczość Młodszego ;)
Ps. Ja tu widzę jeszcze jakieś "angry jaja", grób i mrówkę z mieczem, ale nie wiem, czy to i mnie wyobraźnia nie ponosi ;)
A było to tak. Razu pewnego zakupiła Matka, namówiona przez Męża (jako że jej samej wąż w kieszeni syczał i syczał i niemal ją jak anakonda udusić chciał, kiedy po portfel sięgałą), zabawkę.
Hit hitów.
Sama mówi, bawi, uczy, śpiewa i tańczy.
Zmywarki ani pralki rozładowywać nie chce. Niestety. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego. W końcu zabawka zwana Magicznym Jinnem winna życzenia spełniać. Zwłaszcza pani domu. Ta jednak nie chce. Gupia.
Straszy za to Matkę. W najmniej niespodziewanych momentach. Jako bowiem iż ponieważ Matka nie zdecydowała się w stosownym momencie dziecięciom swym ukochanym zabawki wręczyć, zmuszona była ją ukryć przed progeniturą głęboko. A jak wiadomo najpewniejszym miejscem ukrycia, gdzie na bank nikt nie zajrzy jest miejsce oczywiste (acz nie od dziś wiadomo, że pod latarnią najciemniej).
Schowała zatem Matka Jinna do bagażnika swojego ukochanego samochodu. Bagażnik ma pojemny bardzo. Wozi tam również schowaną przed Mężem, a zakupioną w przypływie serca piękną czerwoną torebkę. I jeszcze kilka innych rzeczy... na to jednak spuśćmy zasłonę milczenia.
Jako rzekła, tak schowała. Nie wzięła jednak pod uwagę, iż Jinn jest stworzeniem magicznym. A jako takie nie lubi przebywać sam. I głośno protestuje. Zwłaszcza wtedy, kiedy Matka się najmniej tego spodziewa. Starczy rzucić na niego inną torbę z zakupami, kiedy to nagle na środku skrzyżowania dobywa się z bagażnika matkowego pojazdu tajemniczy dźwięk, a chwilę później bagażnik zaczyna do Matki mówić.
Chcesz ze mną zagrać...?
Założę się, że to o czym teraz myślisz to...
Mam rację?
Czy przemyślałaś już swoją odpowiedź?
Myślała Matka początkowo, że to własne sumienie ją gryzie i z braku reakcji postanowiło wziąć się za nią dokładniej. Kiedy jednak Jinn swymi bagażnikowymi pytaniami zaatakował niczego nieświadome Potwory (do dziś przekonane są, że samochód ma Matka magiczny - w końcu zaczął do nich mówić!), miarka się przebrała. Upchnęła Matka zatem Jinna głębiej i przymyka oczy otwierając bagażnik. Może Jinn jej nie zauważy.
Niestety, samego Jinna zauważył Syn Starszy.
A było to tak:
Poszła Matka z Synem Starszym do Zębologa. Jako iż Syn po Matce niewątpliwie zęby papierowe ma i co chwilę coś w nich do robienia, tym razem dziura okazała się wielkości krateru. Co najmniej. Niestety nie dane było sprawdzić, jak dokładnie głęboka, gdyż bowiem Zębolog odmówił dłuższego dłubania w Synu. Istniało ryzyko, iż przewierci mu szczękę na wylot.
Syn podania znieczulenia odmówił, twierdząc że wytrzyma. Nie wiedzieć dlaczego ogromnym amatorem wiercenia w zębach będąc, do Zębologa lata jak na skrzydłach. Jego zdaniem wiertło o sile młotu pneumatycznego i takowych drganiach jest najulubieńszym. Od dziecka miał dziwne upodobania...
Żębologa pożegnawszy udali się Matka wraz z Synulcem do samochodu, samotnie stojącego na parkingu. Otworzyła Matka Zapominalska bagażnik przy Synu i czym prędzej go zatrzasnęła. Wzrokowi Szpiega z Krainy Deszczowców nie umknął jednakowoż pakunek, zasilający bagażnik.
- A co tam masz? - padło szybkie pytanie.
- A takie tam... nic - usiłowała Matka na poczekaniu coś zmyślić.
- A ja coś widziałem?
- Taaaak? Niemożliwe.
- Widziałem. Jakąś zabawkę. Było napisane na niej "magic" i "discovery".
Zamilkła Matka i milczy do tej pory mając nadzieję, że Zębowy Potwór zapomni, a Jinn się nie wygada. Chociaż.. kto wie? Jak mu się samotnie siedzenie w ciemni znudzi, może być różnie. Oby tylko straszyć nie zaczął. Bo jeszcze Matka zawału za kółkiem dostanie i cóż wtedy będzie?
Nie będą żyli długo i szczęśliwie...
Hit hitów.
Sama mówi, bawi, uczy, śpiewa i tańczy.
Zmywarki ani pralki rozładowywać nie chce. Niestety. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego. W końcu zabawka zwana Magicznym Jinnem winna życzenia spełniać. Zwłaszcza pani domu. Ta jednak nie chce. Gupia.
Straszy za to Matkę. W najmniej niespodziewanych momentach. Jako bowiem iż ponieważ Matka nie zdecydowała się w stosownym momencie dziecięciom swym ukochanym zabawki wręczyć, zmuszona była ją ukryć przed progeniturą głęboko. A jak wiadomo najpewniejszym miejscem ukrycia, gdzie na bank nikt nie zajrzy jest miejsce oczywiste (acz nie od dziś wiadomo, że pod latarnią najciemniej).
Schowała zatem Matka Jinna do bagażnika swojego ukochanego samochodu. Bagażnik ma pojemny bardzo. Wozi tam również schowaną przed Mężem, a zakupioną w przypływie serca piękną czerwoną torebkę. I jeszcze kilka innych rzeczy... na to jednak spuśćmy zasłonę milczenia.
Jako rzekła, tak schowała. Nie wzięła jednak pod uwagę, iż Jinn jest stworzeniem magicznym. A jako takie nie lubi przebywać sam. I głośno protestuje. Zwłaszcza wtedy, kiedy Matka się najmniej tego spodziewa. Starczy rzucić na niego inną torbę z zakupami, kiedy to nagle na środku skrzyżowania dobywa się z bagażnika matkowego pojazdu tajemniczy dźwięk, a chwilę później bagażnik zaczyna do Matki mówić.
Chcesz ze mną zagrać...?
Założę się, że to o czym teraz myślisz to...
Mam rację?
Czy przemyślałaś już swoją odpowiedź?
Myślała Matka początkowo, że to własne sumienie ją gryzie i z braku reakcji postanowiło wziąć się za nią dokładniej. Kiedy jednak Jinn swymi bagażnikowymi pytaniami zaatakował niczego nieświadome Potwory (do dziś przekonane są, że samochód ma Matka magiczny - w końcu zaczął do nich mówić!), miarka się przebrała. Upchnęła Matka zatem Jinna głębiej i przymyka oczy otwierając bagażnik. Może Jinn jej nie zauważy.
Niestety, samego Jinna zauważył Syn Starszy.
A było to tak:
Poszła Matka z Synem Starszym do Zębologa. Jako iż Syn po Matce niewątpliwie zęby papierowe ma i co chwilę coś w nich do robienia, tym razem dziura okazała się wielkości krateru. Co najmniej. Niestety nie dane było sprawdzić, jak dokładnie głęboka, gdyż bowiem Zębolog odmówił dłuższego dłubania w Synu. Istniało ryzyko, iż przewierci mu szczękę na wylot.
Syn podania znieczulenia odmówił, twierdząc że wytrzyma. Nie wiedzieć dlaczego ogromnym amatorem wiercenia w zębach będąc, do Zębologa lata jak na skrzydłach. Jego zdaniem wiertło o sile młotu pneumatycznego i takowych drganiach jest najulubieńszym. Od dziecka miał dziwne upodobania...
Żębologa pożegnawszy udali się Matka wraz z Synulcem do samochodu, samotnie stojącego na parkingu. Otworzyła Matka Zapominalska bagażnik przy Synu i czym prędzej go zatrzasnęła. Wzrokowi Szpiega z Krainy Deszczowców nie umknął jednakowoż pakunek, zasilający bagażnik.
- A co tam masz? - padło szybkie pytanie.
- A takie tam... nic - usiłowała Matka na poczekaniu coś zmyślić.
- A ja coś widziałem?
- Taaaak? Niemożliwe.
- Widziałem. Jakąś zabawkę. Było napisane na niej "magic" i "discovery".
Zamilkła Matka i milczy do tej pory mając nadzieję, że Zębowy Potwór zapomni, a Jinn się nie wygada. Chociaż.. kto wie? Jak mu się samotnie siedzenie w ciemni znudzi, może być różnie. Oby tylko straszyć nie zaczął. Bo jeszcze Matka zawału za kółkiem dostanie i cóż wtedy będzie?
Nie będą żyli długo i szczęśliwie...
Otóż bowiem, proszę państwa, wiosna przyszła.
I w związku z tym grzejemy stare kości, ile się da!
I w związku z tym grzejemy stare kości, ile się da!
Z kategorii "tak się schowam, że na pewno mnie nie znajdziesz" :)
Oglądanie bajek to podawanie gotowej papki - zabija wyobraźnię.
To jak wytłumaczyć zachowanie dziecka, które po obejrzeniu dwóch odcinków ulubionej bajki spędza długie godziny budując z lego postacie, a następnie bawi się w wymyślona przez siebie zabawę nawiązującą do tego, co obejrzało?
Zabiliśmy mu tę wyobraźnię czy nie?
Gry internetowe/gry na konsoli to samo ZUO.
To dlaczego moje dziecko rysuje komiksy, tworzy historie, własne instrukcje na bazie gry?
Dlaczego tak bardzo prosi, by kupić mu KSIĄŻKĘ, która powstała w oparciu o grę?
Dlaczego spędza długie godziny na dworze bawiąc się w wymyślone historie na podstawie gry?
To zuo czy jednak nie?
Przyznam - walczę sama ze sobą. Nie lubię gier. Ale widzę jak kreatywnie potrafią wpływać na moje dzieci.
Dlatego trochę wbrew sobie, ale jestem gotowa przyznać, że jednak nie - trzeba tylko umieć wybrać właściwie, kontrolować, wyznaczać granice i ich przestrzegać. Przede wszystkim umieć ja narzucić sobie samym.
Ktoś powiedziałby, że lepiej poczytać bajkę, pójść na spacer, porozmawiać. Oczywiście. Ale czy to, że pozwalam na granie/oglądanie oznacza, że tych pozostałych rzeczy już nie robię? Przecież da się pogodzić jedno z drugim. A może robię to, żeby mieć czas dla siebie?
Jestem matką pochyloną nad telefonem, spędzającą sporo czasu przy laptopie, a nade wszystko długie godziny nad Kindlem. Nie zaprzeczam, że tak jest. Wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu uzależnieni. Uzależnieni od migoczących ekranów, ikonografiki, fejsa i dzielenia się z całym światem wszystkim: od wakacji na Galapagos, po umycie dziecku dupki w umywalce zamiast pod prysznicem (kto nie wierzy, niech gugla :P - ha, no właśnie nie od czapy wzięło się powiedzonko "Wujek Gugiel prawdę ci powie").
Niemniej uważam, że we wszystkim należy zachować umiar. Również w krytyce ZUA. Nie ma chyba sensu odcinać dzieci zupełnie od internetu, bo i po co? Może lepiej poświęcić czas i wybrać z dzieckiem wartościowe gry/bajki/książki?
Potwory mają jasno wyznaczone granice. Powiedziane, kiedy i w jakim wymiarze czasowym mogą grać/oglądać bajki. Nie znaczy to oczywiście, że nie usiłują ich czasem nagiąć. Próbują, owszem, nie raz i nie dwa (Granie w samochodzie się nie liczy! W gościach przecież wolno!). Ale od tego jestem rodzicem, by umieć nad tym zapanować. Z szeroko otwartymi oczami słucham historii matek rówieśników moich dzieci, które mówią, że "musiały dać tablet, bo urządzał dziką histerię".
Syn Starszy sięgając po telefon (tak, ma swój telefon - teoretycznie służący komunikacji z nim, w praktyce często gęsto zalegający na dnie szuflady) informuje mnie o tym. Mówi również, kiedy go odkłada.
Syn Młodszy telefonu nie ma i nie robi z tego powodu dramatu. Cierpliwie czeka, aż dorośnie.
Na czasie ostatnio jest pytanie: czy zdarza mi się kupować czas wolny kosztem bajek/internetu?
Staram się nie, ALE... są sytuacje, kiedy absolutnie pilnie muszę poświęcić chwilę na pracę przy komputerze (przykład z ostatniego tygodnia - praca w domu, kiedy dziecko jest chore). Pozwalam włączć bajkę (z graniem gorzej, bo z zasady jestem przeciwnikiem gier i poza czasem wyznaczonym w tygodniu, jednak nie pozwalam - tutaj "dobrego glinę" gra Mąż) i mam te pół godziny na wysłanie pilnego maila, czy sporządzenie protokołu.
Nie znaczy to, że jesteśmy złymi rodzicami.
Pod warunkiem, że takie sytuacje nie są nagminne i nie przeważają w naszym życiorysie.
Pod warunkiem, że poświęcamy naszym dzieciom czas i umiemy go wygospodarować także dla siebie.
I choćbym padała na pysk, siądę wieczorem z Potworami, kiedy już leżą w łóżku i porozmawiam, poświęcę tę chwilę, dwie, trzy... Pójdę na spacer w tygodniu i w łikend. Będę wspólnie z nimi gotować. Mąż pójdzie zagrać w piłkę.
Czasem jednak, kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni, puszczamy audiobooka zamiast przeczytać dziecku historyjkę na dobranoc.
Zdarza się.
A czasem czytamy długimi godzinami, bo nas samych lektura wciąga. I bijemy się o to, kto ma czytać kolejny rozdział ;)
Jest czas na bajki.
Jest czas na czytanie.
Jest czas na spacery.
Jest czas na internet.
To jednak przede ja sama powinnam mieć kontrolę nad tym, co robią moje dzieci. I co robią ja sama też :) Nie ma co się łudzić - jeśli ojciec spędza godziny przed konsolą/tv/grami na telefonie, a matka nie odrywa wzroku od ekranu laptopa, to takie wzorce przekazują potem swoim dzieciom. A potem płacz i lament, że dziecko uzależnione ;)
A to czy będzie uzależnione czy nie (i w jakim stopniu :P), zależy głównie od nas samych. Da się wypracować współpracę dziecka i internetu, unikając uzależnienia. Naprawdę się da :)
To jak wytłumaczyć zachowanie dziecka, które po obejrzeniu dwóch odcinków ulubionej bajki spędza długie godziny budując z lego postacie, a następnie bawi się w wymyślona przez siebie zabawę nawiązującą do tego, co obejrzało?
Zabiliśmy mu tę wyobraźnię czy nie?
Gry internetowe/gry na konsoli to samo ZUO.
To dlaczego moje dziecko rysuje komiksy, tworzy historie, własne instrukcje na bazie gry?
Dlaczego tak bardzo prosi, by kupić mu KSIĄŻKĘ, która powstała w oparciu o grę?
Dlaczego spędza długie godziny na dworze bawiąc się w wymyślone historie na podstawie gry?
To zuo czy jednak nie?
Przyznam - walczę sama ze sobą. Nie lubię gier. Ale widzę jak kreatywnie potrafią wpływać na moje dzieci.
Dlatego trochę wbrew sobie, ale jestem gotowa przyznać, że jednak nie - trzeba tylko umieć wybrać właściwie, kontrolować, wyznaczać granice i ich przestrzegać. Przede wszystkim umieć ja narzucić sobie samym.
Ktoś powiedziałby, że lepiej poczytać bajkę, pójść na spacer, porozmawiać. Oczywiście. Ale czy to, że pozwalam na granie/oglądanie oznacza, że tych pozostałych rzeczy już nie robię? Przecież da się pogodzić jedno z drugim. A może robię to, żeby mieć czas dla siebie?
Jestem matką pochyloną nad telefonem, spędzającą sporo czasu przy laptopie, a nade wszystko długie godziny nad Kindlem. Nie zaprzeczam, że tak jest. Wszyscy jesteśmy w pewnym stopniu uzależnieni. Uzależnieni od migoczących ekranów, ikonografiki, fejsa i dzielenia się z całym światem wszystkim: od wakacji na Galapagos, po umycie dziecku dupki w umywalce zamiast pod prysznicem (kto nie wierzy, niech gugla :P - ha, no właśnie nie od czapy wzięło się powiedzonko "Wujek Gugiel prawdę ci powie").
Niemniej uważam, że we wszystkim należy zachować umiar. Również w krytyce ZUA. Nie ma chyba sensu odcinać dzieci zupełnie od internetu, bo i po co? Może lepiej poświęcić czas i wybrać z dzieckiem wartościowe gry/bajki/książki?
Potwory mają jasno wyznaczone granice. Powiedziane, kiedy i w jakim wymiarze czasowym mogą grać/oglądać bajki. Nie znaczy to oczywiście, że nie usiłują ich czasem nagiąć. Próbują, owszem, nie raz i nie dwa (Granie w samochodzie się nie liczy! W gościach przecież wolno!). Ale od tego jestem rodzicem, by umieć nad tym zapanować. Z szeroko otwartymi oczami słucham historii matek rówieśników moich dzieci, które mówią, że "musiały dać tablet, bo urządzał dziką histerię".
Syn Starszy sięgając po telefon (tak, ma swój telefon - teoretycznie służący komunikacji z nim, w praktyce często gęsto zalegający na dnie szuflady) informuje mnie o tym. Mówi również, kiedy go odkłada.
Syn Młodszy telefonu nie ma i nie robi z tego powodu dramatu. Cierpliwie czeka, aż dorośnie.
Na czasie ostatnio jest pytanie: czy zdarza mi się kupować czas wolny kosztem bajek/internetu?
Staram się nie, ALE... są sytuacje, kiedy absolutnie pilnie muszę poświęcić chwilę na pracę przy komputerze (przykład z ostatniego tygodnia - praca w domu, kiedy dziecko jest chore). Pozwalam włączć bajkę (z graniem gorzej, bo z zasady jestem przeciwnikiem gier i poza czasem wyznaczonym w tygodniu, jednak nie pozwalam - tutaj "dobrego glinę" gra Mąż) i mam te pół godziny na wysłanie pilnego maila, czy sporządzenie protokołu.
Nie znaczy to, że jesteśmy złymi rodzicami.
Pod warunkiem, że takie sytuacje nie są nagminne i nie przeważają w naszym życiorysie.
Pod warunkiem, że poświęcamy naszym dzieciom czas i umiemy go wygospodarować także dla siebie.
I choćbym padała na pysk, siądę wieczorem z Potworami, kiedy już leżą w łóżku i porozmawiam, poświęcę tę chwilę, dwie, trzy... Pójdę na spacer w tygodniu i w łikend. Będę wspólnie z nimi gotować. Mąż pójdzie zagrać w piłkę.
Czasem jednak, kiedy jesteśmy bardzo zmęczeni, puszczamy audiobooka zamiast przeczytać dziecku historyjkę na dobranoc.
Zdarza się.
A czasem czytamy długimi godzinami, bo nas samych lektura wciąga. I bijemy się o to, kto ma czytać kolejny rozdział ;)
Jest czas na bajki.
Jest czas na czytanie.
Jest czas na spacery.
Jest czas na internet.
To jednak przede ja sama powinnam mieć kontrolę nad tym, co robią moje dzieci. I co robią ja sama też :) Nie ma co się łudzić - jeśli ojciec spędza godziny przed konsolą/tv/grami na telefonie, a matka nie odrywa wzroku od ekranu laptopa, to takie wzorce przekazują potem swoim dzieciom. A potem płacz i lament, że dziecko uzależnione ;)
A to czy będzie uzależnione czy nie (i w jakim stopniu :P), zależy głównie od nas samych. Da się wypracować współpracę dziecka i internetu, unikając uzależnienia. Naprawdę się da :)
Czy da się napisać książkę zupełnie o niczym?
Otóż okazuje się, że jak najbardziej - da się.
Czy ta książka może być przy tym zabawna i wciągająca?
Ależ oczywiście :)
Dowodem na powyższą tezę jest pozycja Muchy w zupie i inne dramaty Małgorzaty Żurakowskiej.
Muchy to zbiór zabawnych anegdot z życia codziennego matki posiadającej na głowie męża, trójkę dzieci w wieku różnym i na dodatek psa.
Książka w formie dziennika/pamiętnika prowadzonego dzień po dniu przedstawia przedstawione w sposób humorystyczny zapiski codzienności, z którą borykamy się prawie wszyscy. Któż z zapracowanych rodziców nie wie, jak to jest, kiedy dziecięciu ukochanemu za pięć dwunasta przypomina się, że na jutro z samego rana ma mieć przygotowany strój a la Nowy Roczek? ;)
Sympatyczna, optymistyczna, zabawna - akurat na zły humor i do przeczytania na raz.
Otóż okazuje się, że jak najbardziej - da się.
Czy ta książka może być przy tym zabawna i wciągająca?
Ależ oczywiście :)
Dowodem na powyższą tezę jest pozycja Muchy w zupie i inne dramaty Małgorzaty Żurakowskiej.
Muchy to zbiór zabawnych anegdot z życia codziennego matki posiadającej na głowie męża, trójkę dzieci w wieku różnym i na dodatek psa.
Źródło: lubimyczytac.pl
Książka w formie dziennika/pamiętnika prowadzonego dzień po dniu przedstawia przedstawione w sposób humorystyczny zapiski codzienności, z którą borykamy się prawie wszyscy. Któż z zapracowanych rodziców nie wie, jak to jest, kiedy dziecięciu ukochanemu za pięć dwunasta przypomina się, że na jutro z samego rana ma mieć przygotowany strój a la Nowy Roczek? ;)
Sympatyczna, optymistyczna, zabawna - akurat na zły humor i do przeczytania na raz.
Odebrałam wczoraj telefon. Niby nic nadzwyczajnego. Odbieram ich dziennie dziesiątki. Czasem i więcej. Tych prywatnych trochę mniej, ale też się zdarzają.
Kiedy jednak na wyświetlaczu pojawił się napis "Placówka", z punktu wywołał przyspieszone bicie serca.
Odebrałam drżącą ręką. Naprawdę nie lubię tych telefonów. W placówce wiedzą o tym doskonale i czasem od progu krzyczą "z dzieckiem wszystko dobrze, ale...". Nie tym razem.
Tym razem usłyszałam coś, czego słyszeć bym nie chciała - "Syn Młodszy się skarży, że go boli brzuszek".
Czy się przeżarł? Nie wiem.
Czy to wirus? Może...
U mnie jednak pierwsza myśl w tej sytuacji była: "Powtórka z rozrywki".
Spakowana byłam w trzy minuty. Kolejne 15 zajął mi dojazd do placówki. Z trzęsącymi się rękoma i ściskiem żołądka.
Już chyba nigdy na hasło "brzuszek" nie będę reagowała normalnie. Wyobraźnia podsuwa od razu wizję szpitala, kroplówek i tej paskudnej, wrednej i zjadającej od środka obawy o życie Młodego.
I wiem, że histeryzuję.
Wiem, że przyczyn takiego stanu rzeczy może być cała masa.
A jednak nie umiem myśleć racjonalnie.
W ciągu 15 minut drogi do domu zdążyłam sprawdzić wszystkie dostępne opcje, czynne laboratoria (dzięki bogu za internet w telefonie) i przeanalizować strategię działania.
Syn Młodszy jest jak chodząca bomba zegarowa.
Mimo to nadal mamy nadzieję, że to był jednorazowy incydent.
I że nigdy więcej się nie powtórzy.
Kiedy jednak na wyświetlaczu pojawił się napis "Placówka", z punktu wywołał przyspieszone bicie serca.
Odebrałam drżącą ręką. Naprawdę nie lubię tych telefonów. W placówce wiedzą o tym doskonale i czasem od progu krzyczą "z dzieckiem wszystko dobrze, ale...". Nie tym razem.
Tym razem usłyszałam coś, czego słyszeć bym nie chciała - "Syn Młodszy się skarży, że go boli brzuszek".
Czy się przeżarł? Nie wiem.
Czy to wirus? Może...
U mnie jednak pierwsza myśl w tej sytuacji była: "Powtórka z rozrywki".
Spakowana byłam w trzy minuty. Kolejne 15 zajął mi dojazd do placówki. Z trzęsącymi się rękoma i ściskiem żołądka.
Już chyba nigdy na hasło "brzuszek" nie będę reagowała normalnie. Wyobraźnia podsuwa od razu wizję szpitala, kroplówek i tej paskudnej, wrednej i zjadającej od środka obawy o życie Młodego.
I wiem, że histeryzuję.
Wiem, że przyczyn takiego stanu rzeczy może być cała masa.
A jednak nie umiem myśleć racjonalnie.
W ciągu 15 minut drogi do domu zdążyłam sprawdzić wszystkie dostępne opcje, czynne laboratoria (dzięki bogu za internet w telefonie) i przeanalizować strategię działania.
Syn Młodszy jest jak chodząca bomba zegarowa.
Mimo to nadal mamy nadzieję, że to był jednorazowy incydent.
I że nigdy więcej się nie powtórzy.
Po raz kolejny nie wiem, co napisać o książce tej autorki.
Niby o powodzi.
Niby o molestowaniu.
Niby o małżeńskiej zdradzie i zaniedbaniach.
Niby o byciu kurą domową...
Trochę o samotności.
Trochę o fetyszystach.
Mocno o niczym.
Nie porwała mnie ta lektura zupełnie. Jakaś taka nijaka... Autorka porusza mnóstwo ważnych wątków, ale bardzo po łebkach. Na zasadzie prześlizgnięcia się po temacie. Żaden istotny temat nie został zgłębiony, nie mówiąc nawet o jego wyczerpaniu (to często jest niemożliwe). Skończyłam, bo nie lubię zostawiać napoczętych książek. Zwłaszcza jak samo czytanie zbytnio nie męczy, a co najwyżej nuży.
Tego typu książkę można spokojnie łyknąć w dwie godziny. Mnie zajęła ona trzy dni. Głównie dlatego, że co chwilę odkładałam na rzecz innych zajęć.
Zdecydowanie są ciekawsze pozycje, więc gdyby ktoś się zastanawiał to nie warto tracić czasu.
Niby o powodzi.
Niby o molestowaniu.
Niby o małżeńskiej zdradzie i zaniedbaniach.
Niby o byciu kurą domową...
Trochę o samotności.
Trochę o fetyszystach.
Mocno o niczym.
Nie porwała mnie ta lektura zupełnie. Jakaś taka nijaka... Autorka porusza mnóstwo ważnych wątków, ale bardzo po łebkach. Na zasadzie prześlizgnięcia się po temacie. Żaden istotny temat nie został zgłębiony, nie mówiąc nawet o jego wyczerpaniu (to często jest niemożliwe). Skończyłam, bo nie lubię zostawiać napoczętych książek. Zwłaszcza jak samo czytanie zbytnio nie męczy, a co najwyżej nuży.
Źródło: lubimyczytac.pl
Zdecydowanie są ciekawsze pozycje, więc gdyby ktoś się zastanawiał to nie warto tracić czasu.
Katarzyna Puzyńska od czasu opublikowania swojej pierwszej powieści kryminalnej zbiera nieustające pochwały. Okrzyknięta polską Charlotte Link młoda autorka nie spoczywa jednak na laurach i z zapałem tworzy nowe historie, wymagające od czytelnika trochę więcej niż minimum wysiłku intelektualnego (oczywiście pod warunkiem, że lubi dobrą powieść kryminalną i chce rozwiązywać zagadki, a nie czekać aż mu coś na tacy podadzą ;) ).
Przyznam, że tempo tworzenia nowych powieści jest imponujące. Zwłaszcza dla czytelnika przyzwyczajonego przez autorów (vide Małgorzata Musierowicz) do wydawania jeden powieści raz na kilka lat. Dodajmy do tego zawiłą i poplątaną na różnych poziomach fabułę i rzeczywiście chapeau bas.
Trzydziesta pierwsza jest trzecią z kolei powieścią Katarzyny Puzyńskiej z lipowskiej sagi. Miałam nieco obaw sięgając po tę pozycję. Po spektakularnym sukcesie Motylka, drugi z kolei kryminał Więcej czerwieni wywarł na mnie znacznie gorsze wrażenie. Obawiałam się tendencji spadkowej, ale z ulgą przyznaję, że autorka stanęła na wysokości zadania.
Nawiązanie do wydarzeń sprzed lat zostało sprytnie wplecione w teraźniejsze problemy funkcjonariuszy ze znanego nam już posterunku. Zgrabnie zawiązana akcja, ciekawy pomysł na jej rozwinięcie i grono charakterystycznych postaci sprawia, że spotkanie z Lipowem jest czystą przyjemnością. Idealna pozycja na wieczór z książką.
Niektórych mogą irytować nakreśleni przez autorkę bohaterowie: ciepłe-kluchy młodszy aspirant Daniel Podgórski, wiecznie klnący i mający za nic kobiety młodszy aspirant Paweł Kamiński (doprawdy irytująca persona), czy jego rozlazła żona. Był jednak czas się przyzwyczaić :P "Zszargane nerwy" rekompensują na szczęście postaci miejscowych pijaczków - swoisty folklor lipowskiej wsi, dodający jej swoistego kolorytu.
Ze swojej strony polecam :)
Przyznam, że tempo tworzenia nowych powieści jest imponujące. Zwłaszcza dla czytelnika przyzwyczajonego przez autorów (vide Małgorzata Musierowicz) do wydawania jeden powieści raz na kilka lat. Dodajmy do tego zawiłą i poplątaną na różnych poziomach fabułę i rzeczywiście chapeau bas.
Trzydziesta pierwsza jest trzecią z kolei powieścią Katarzyny Puzyńskiej z lipowskiej sagi. Miałam nieco obaw sięgając po tę pozycję. Po spektakularnym sukcesie Motylka, drugi z kolei kryminał Więcej czerwieni wywarł na mnie znacznie gorsze wrażenie. Obawiałam się tendencji spadkowej, ale z ulgą przyznaję, że autorka stanęła na wysokości zadania.
Źródło: lubimyczytac.pl
Nawiązanie do wydarzeń sprzed lat zostało sprytnie wplecione w teraźniejsze problemy funkcjonariuszy ze znanego nam już posterunku. Zgrabnie zawiązana akcja, ciekawy pomysł na jej rozwinięcie i grono charakterystycznych postaci sprawia, że spotkanie z Lipowem jest czystą przyjemnością. Idealna pozycja na wieczór z książką.
Niektórych mogą irytować nakreśleni przez autorkę bohaterowie: ciepłe-kluchy młodszy aspirant Daniel Podgórski, wiecznie klnący i mający za nic kobiety młodszy aspirant Paweł Kamiński (doprawdy irytująca persona), czy jego rozlazła żona. Był jednak czas się przyzwyczaić :P "Zszargane nerwy" rekompensują na szczęście postaci miejscowych pijaczków - swoisty folklor lipowskiej wsi, dodający jej swoistego kolorytu.
Ze swojej strony polecam :)
Wracając do dyskusji "jajko czy kura" przedstawiam kolejną propozycję na (jeszcze i miejmy nadzieję jednak, że niedługo) deszczowe dni - Zanim zasnę S.J.Watson.
Książka niepokojąca.
Książka, która sprawia, że nie moża się od niej oderwać.
Książka pełna napięcia.
Książka pełna powtórzeń.
Książka, którą na pewno warto przeczytać.
Czasem miałam wrażenie Dnia Świstaka - ja-czytelnik, a co dopiero główna bohaterka.
Źródło: lubimyczytac.pl
Wyobraź sobie, że każdego dnia budzisz się i nie pamiętasz połowy swojego życia.
Nie wiesz, kim jest mężczyzna śpiący obok ciebie.
Nie wiesz, gdzie jesteś.
Nie rozpoznajesz odbicia w lustrze.
A jednak masz nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak.
I powoli, powoli dochodzisz do prawdy, która okazuje się być przerażająca.... Pełen zaskakujacych zwrotów, trzymający w napięciu thriller, w którym nikt nie jest tym, kim wydaje się być,
Jedyny zarzut z mojej strony - był jednak taki moment, kiedy książka zaczęła mi się dłużyć. Wynika to zapewne ze specyfiki powtarzalności poranków głównej bohaterki. Na szczęście chwilę potem akcja przyspieszyła, by już do końca już trzymać w napięciu.
Film obejrzę z przyjemnością.
Książka niepokojąca.
Książka, która sprawia, że nie moża się od niej oderwać.
Książka pełna napięcia.
Książka pełna powtórzeń.
Książka, którą na pewno warto przeczytać.
Czasem miałam wrażenie Dnia Świstaka - ja-czytelnik, a co dopiero główna bohaterka.
Źródło: lubimyczytac.pl
Nie wiesz, kim jest mężczyzna śpiący obok ciebie.
Nie wiesz, gdzie jesteś.
Nie rozpoznajesz odbicia w lustrze.
A jednak masz nieodparte wrażenie, że coś jest nie tak.
I powoli, powoli dochodzisz do prawdy, która okazuje się być przerażająca.... Pełen zaskakujacych zwrotów, trzymający w napięciu thriller, w którym nikt nie jest tym, kim wydaje się być,
Jedyny zarzut z mojej strony - był jednak taki moment, kiedy książka zaczęła mi się dłużyć. Wynika to zapewne ze specyfiki powtarzalności poranków głównej bohaterki. Na szczęście chwilę potem akcja przyspieszyła, by już do końca już trzymać w napięciu.
Film obejrzę z przyjemnością.
Od dłuższego czasu zastanawiam się, co mogę powiedzieć o kolejnej przeczytanej przeze mnie książce. Sięgnęłam po nią w okresie świątecznym (temat jak znalazł - opchana po kokardę mogłam myśleć tylko o żarciu, a raczej jego nadmiarze ;) ).
Straszne historie o otyłości i pożądaniu Anny Fryczkowskiej - sam tytuł jak dla mnie to przerost formy nad treścią. Ani historia straszna, ani pożądania w niej brak. Ot zwyczajna historia w zasadzie o niczym. Jestem przekonana, że za pół roku nie będę pamiętała treści.
Główne bohaterki spotykają się na dwutygodniowym "turnusie dla grubasów" - już sama idea chudnięcia 8 kilogramów w dwa tygodnie budzi we mnie sprzeciw. "Obóz" opisany w taki sposób, że nic tylko do sanatorium jechać. Jakby sam udział w nim miał być gwarancją sukcesu, a zjadane potajemnie sezamki czy inne kurczaki nie znaczyły nic.
Starałam się znaleźć drugie dno. "Zaakceptuj siebie", "jest trudno, ale dasz radę", "to nic że się nie udaje", "z nadwagą też można być szczęśliwym", "szczupła figura szczęścia nie daje" (bo przecież często facet marzy by zanurzyć się w miękkim ciele jak w poduszce). Jednak całość opakowana banalnie i podana na tacy tak, że aż mdło. W zasadzie sens jest jeden - nie warto się odchudzać dla faceta (z tym się akurat zgadzam :P).
Jak dla mnie - kolejna historia z potencjałem, niestety mocno spłycona. Na plus - czyta się szybko i bez większego bólu.
Straszne historie o otyłości i pożądaniu Anny Fryczkowskiej - sam tytuł jak dla mnie to przerost formy nad treścią. Ani historia straszna, ani pożądania w niej brak. Ot zwyczajna historia w zasadzie o niczym. Jestem przekonana, że za pół roku nie będę pamiętała treści.
Główne bohaterki spotykają się na dwutygodniowym "turnusie dla grubasów" - już sama idea chudnięcia 8 kilogramów w dwa tygodnie budzi we mnie sprzeciw. "Obóz" opisany w taki sposób, że nic tylko do sanatorium jechać. Jakby sam udział w nim miał być gwarancją sukcesu, a zjadane potajemnie sezamki czy inne kurczaki nie znaczyły nic.
Starałam się znaleźć drugie dno. "Zaakceptuj siebie", "jest trudno, ale dasz radę", "to nic że się nie udaje", "z nadwagą też można być szczęśliwym", "szczupła figura szczęścia nie daje" (bo przecież często facet marzy by zanurzyć się w miękkim ciele jak w poduszce). Jednak całość opakowana banalnie i podana na tacy tak, że aż mdło. W zasadzie sens jest jeden - nie warto się odchudzać dla faceta (z tym się akurat zgadzam :P).
Jak dla mnie - kolejna historia z potencjałem, niestety mocno spłycona. Na plus - czyta się szybko i bez większego bólu.
Powoli i nie jestem do końca pewna, czy skutecznie, wracam do życia poświątecznego. Co prawda robota nie zając i podobno nie ucieknie, ale wymaga, co by w niej być ;)
Gdzieś wczoraj widziałam bardzo ładny harmonogram pracy - w sam raz dla mnie na dziś (tylko ciii)
No dobra, do fabryki się nie spóźniłam, więc nie jest ze mna tak źle. Do tego udało mi się nawet w miarę sprawnie Potwory do placówek poodstawiać. Szczegół, że zapomniałam opłacić obiady Starszego - może ich weźmie na litość i wydadzą na zapas.
Tak czy inaczej - roboty huk. I bardzo dobrze. Zajęć dodatkowych zaplanowanych jeszcze więcej. I bardzo dobrze! Żyć nie umierać :) Przynajmniej nie mam czasu o głupotach myśleć (bo Mąż już za głowę się łapie - nie ma lekko, oj nie).
Miłego dnia :)
Gdzieś wczoraj widziałam bardzo ładny harmonogram pracy - w sam raz dla mnie na dziś (tylko ciii)
No dobra, do fabryki się nie spóźniłam, więc nie jest ze mna tak źle. Do tego udało mi się nawet w miarę sprawnie Potwory do placówek poodstawiać. Szczegół, że zapomniałam opłacić obiady Starszego - może ich weźmie na litość i wydadzą na zapas.
Tak czy inaczej - roboty huk. I bardzo dobrze. Zajęć dodatkowych zaplanowanych jeszcze więcej. I bardzo dobrze! Żyć nie umierać :) Przynajmniej nie mam czasu o głupotach myśleć (bo Mąż już za głowę się łapie - nie ma lekko, oj nie).
Miłego dnia :)
Umysł ludzki jest dla mnie wielką zagadką. Jak bardzo można sobie jakiś temat wkręcić? Oj, bardzo. Zazwyczaj nic mi sie nie śni. Padam jak kamień i budzę się z bólem następnego dnia rano. Wolałabym koło południa, ale wiadomo.
Tym razem jednak miałam sen. A nawet dwa. Dzień po dniu. A właściwie noc po nocy. Nie widzę między nimi zależności. No chyba, że przyjąć, iż oba były baaaardzo realistyczne.
Epizod I
Śniło mi się całkiem niedawno, że jestem w ciąży. Niby nic wielkiego. Ludzka rzecz.
Tylko że tej nocy mój umysł postanowił urodzić.
Przeprowadzić mnie przez poród od początku do końca (wiem, o czym mówię, już to robiłam ;) )
Pal licho rosnący brzuch - w sumie nawet fajne, jak komuś nie żal wypracowanego latami kaloryfera.
Pal licho nawet to odejście wód - w tym wypadku obeszło się bez tego.
Ale przeżywanie bólu porodowego krzyżowego we śnie - najgorszemu wrogowi nie polecam.
Ból realny, że aż mnie wybudzał.
Po przebudzeniu nie przechodził.
I jeszcze się dziwiłam, że dziecko się nie rusza!!!
Schiza kompletna. Nie wiem niestety, czy to się leczy. Słyszałam, że kolejną ciążą ;)
Epizod II
Epizod drugi był jeszcze bardziej realistyczny. Z serii tych, które raz na jakiś czas mnie nawiedzają.
Nocą przychodzi do mnie mężczyzna... Fajnie nie?
Akurat!
Cicho i delikatnie, ręką odzianą w czarną rękawiczkę naciska klamkę.
Na palcach skrada się do sypialni, w której śpię.
Z Mężem.
Na całe szczęście, bo inaczej to bym na pewno ze strachu zwariowała.
Podchodzi do mnie i morduje na różne wyszukane sposoby.
Zazwyczaj budzę się z bijącym sercem i paniką w ledwo co rozwartych ślepiach.
A mówią, że sny to projekcja najgłębiej skrywanych pragnień.
Hmm... czyżbym pragnęła być zabijana wielokrotnie? :P
Ps. Chyba nie powinnam się tak obżerać na noc :P
Tym razem jednak miałam sen. A nawet dwa. Dzień po dniu. A właściwie noc po nocy. Nie widzę między nimi zależności. No chyba, że przyjąć, iż oba były baaaardzo realistyczne.
Epizod I
Śniło mi się całkiem niedawno, że jestem w ciąży. Niby nic wielkiego. Ludzka rzecz.
Tylko że tej nocy mój umysł postanowił urodzić.
Przeprowadzić mnie przez poród od początku do końca (wiem, o czym mówię, już to robiłam ;) )
Pal licho rosnący brzuch - w sumie nawet fajne, jak komuś nie żal wypracowanego latami kaloryfera.
Pal licho nawet to odejście wód - w tym wypadku obeszło się bez tego.
Ale przeżywanie bólu porodowego krzyżowego we śnie - najgorszemu wrogowi nie polecam.
Ból realny, że aż mnie wybudzał.
Po przebudzeniu nie przechodził.
I jeszcze się dziwiłam, że dziecko się nie rusza!!!
Schiza kompletna. Nie wiem niestety, czy to się leczy. Słyszałam, że kolejną ciążą ;)
Epizod II
Epizod drugi był jeszcze bardziej realistyczny. Z serii tych, które raz na jakiś czas mnie nawiedzają.
Nocą przychodzi do mnie mężczyzna... Fajnie nie?
Akurat!
Cicho i delikatnie, ręką odzianą w czarną rękawiczkę naciska klamkę.
Na palcach skrada się do sypialni, w której śpię.
Z Mężem.
Na całe szczęście, bo inaczej to bym na pewno ze strachu zwariowała.
Podchodzi do mnie i morduje na różne wyszukane sposoby.
Zazwyczaj budzę się z bijącym sercem i paniką w ledwo co rozwartych ślepiach.
A mówią, że sny to projekcja najgłębiej skrywanych pragnień.
Hmm... czyżbym pragnęła być zabijana wielokrotnie? :P
Ps. Chyba nie powinnam się tak obżerać na noc :P
Święta, święta i po świętach. Niewiele brakowało, a wiosna nadrobiłaby zaniedbania zimy i święta by były białe. Na szczęście opamiętała się w porę ;)
Niemniej jak to kwiecień, psikusy robi na co dzień. W tym tygodniu i pogoda pięknie wiosenna i kulki gradowe całkiem spore z nieba leciały :)
Teraz czas wyciagnąć buty, stroje sportowe i inne i lecieć spalić nadprogramowe kalorie.
Niemniej jak to kwiecień, psikusy robi na co dzień. W tym tygodniu i pogoda pięknie wiosenna i kulki gradowe całkiem spore z nieba leciały :)
Teraz czas wyciagnąć buty, stroje sportowe i inne i lecieć spalić nadprogramowe kalorie.
Radosnych i spokojnych dni i gronie rodzinnym życzy trzech kogucikow i dziewczynka bez twarzy (ale za to z kokardą ;))
Ps. Jaka handmade by Syn Starszy 👴
Wczoraj w jednym z komentarzy na facebookowej stronie bloga padło pytanie, po co piszę, skoro rzekomy adresat tego i tak nie przeczyta (tak w dość wolnej interpretacji).
I rzeczywiście zaczęłam się zastanawiać, po co ja w ogóle piszę? Czy rzeczywiście nikt tego nie czyta? I kluczowe - czy mi zależy na tym, żeby ktoś czytał.
Byłabym hipokrytką, gdybym napisała: nie, nie zależy mi, mam to w dupie.
Oczywistą oczywistością jest, że jest mi ogromnie miło, kiedy ktoś na bloga zagląda, czyta, komentuje.
Dlatego między innymi blog ma swoją stronę na fb. Gdybym to miała w poważaniu najgłębszym, nawet bym takiej strony nie zakładała.
Ale jest druga strona tego medalu. Piszę od zawsze.
Mniej lub bardziej składnie.
W mniej lub bardziej chaotyczny sposób - w zależności od jakości emocji jakie mną targają.
Pisanie jest dla mnie formą terapii. Układania sobie rzeczy w głowie. Porządkowania myśli.
Dawno dawno temu pisałam pamiętnik. Przez wiele lat.
Przez kolejne lata pisałam listy. Długie na kilkanaście stron.
I takie też dostawałam odpowiedzi.
Kiedy pojawił się Syn Młodszy zaczęła pisać bloga.
Z czasem jednak pojawiły się na nim treści tak bardzo moje i tak bardzo prywatne, że bloga zamknęłam.
Nie usunęłam go, nadal jest. Bo przypomina...
Potem pisałam maile.
Wiele tekstów do szuflady.
Opowiadania dla moich dzieci.
W końcu tego bloga.
Parafrazując... piszę, bo lubię.
Uspokaja mnie to.
Pozwala spojrzeć na pewne rzeczy z boku.
Dzieki komentarzom poznać inne punkty widzenia.
Podejrzewam, że pisać nie przestanę.
Świata tym nie zmienię, ale przecież nie o to chodzi :)
I rzeczywiście zaczęłam się zastanawiać, po co ja w ogóle piszę? Czy rzeczywiście nikt tego nie czyta? I kluczowe - czy mi zależy na tym, żeby ktoś czytał.
Byłabym hipokrytką, gdybym napisała: nie, nie zależy mi, mam to w dupie.
Oczywistą oczywistością jest, że jest mi ogromnie miło, kiedy ktoś na bloga zagląda, czyta, komentuje.
Dlatego między innymi blog ma swoją stronę na fb. Gdybym to miała w poważaniu najgłębszym, nawet bym takiej strony nie zakładała.
Ale jest druga strona tego medalu. Piszę od zawsze.
Mniej lub bardziej składnie.
W mniej lub bardziej chaotyczny sposób - w zależności od jakości emocji jakie mną targają.
Pisanie jest dla mnie formą terapii. Układania sobie rzeczy w głowie. Porządkowania myśli.
Dawno dawno temu pisałam pamiętnik. Przez wiele lat.
Przez kolejne lata pisałam listy. Długie na kilkanaście stron.
I takie też dostawałam odpowiedzi.
Kiedy pojawił się Syn Młodszy zaczęła pisać bloga.
Z czasem jednak pojawiły się na nim treści tak bardzo moje i tak bardzo prywatne, że bloga zamknęłam.
Nie usunęłam go, nadal jest. Bo przypomina...
Potem pisałam maile.
Wiele tekstów do szuflady.
Opowiadania dla moich dzieci.
W końcu tego bloga.
Parafrazując... piszę, bo lubię.
Uspokaja mnie to.
Pozwala spojrzeć na pewne rzeczy z boku.
Dzieki komentarzom poznać inne punkty widzenia.
Podejrzewam, że pisać nie przestanę.
Świata tym nie zmienię, ale przecież nie o to chodzi :)
Parę tygodni temu przeczytałam w Wysokich Obcasach wywiad z Jacqui Marson. Z każdym czytanym zdaniem miałam coraz większe poczucie, że jest pisany o mnie.
Pierwsza refleksja - każdy kto to czyta, tak myśli. Typowy bełkot psychologiczny.
Minęło jednak kilkanaście dni, a artykuł wrócił do mnie jak bumerang. A tak naprawdę tkwił w mojej podświadomości cały czas.
Zostałam wychowana na grzeczną dziewczynkę. Przynajmniej tak się moim rodzicom wydawało :P
Do dziś tkwią mi w głowie rzeczy, z którymi walczę, niestety często nieskutecznie.
Po pierwsze żyję dla innych.
Jeśli ktoś o coś mnie prosi, trzeba to zrobić. Choćbym ochoty nie miała lub padała na pysk. Jeśli PROSI, oznacza to, że potrzebuje mojej pomocy.
Nie mów, co myślisz jeśli możesz komuś sprawić przykrość.
Tym sposobem oduczyłam się bycia szczerą.
Po latach i tak już doszłam do tego, że przynajmniej nie potwierdzam czegoś, z czym się nie zgadzam. Zwyczajnie milczę.
Mam problemy z mówieniem "nie".
Asertywność jest tak obcym pojęciem jak misja na Marsa.
Mam poczucie, że muszę.
Jeśli nie ja to kto? Kto wypierze lepiej niż ja? Kto obudzi dzieci? Kto przygotuje obiad? Kto zadba, żeby Potwory poszły do placówek w niepodartych ubraniach?
Jak to kto? Mąż. Doskonale sobie poradzi.
Parę lat temu, całkiem niedawno jeszcze, byłam przekonana, że nie zrobi tego tak dobrze jak ja. Co się okazało? Czasem zrobi to nawet lepiej!
Czas dla mnie jest czasem, który mogłabym poświęcić innym.
Bullshit! Każdy potrzebuje czasu dla siebie. Czasu, by bez wyrzutów sumienia poczytać ksiażkę, pójść pobiegać, czy się zwyczajnie poszwędać.
Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że jeśli mam urlop to niekoniecznie muszę go poświecić na doprowadzanie mieszkania do błysku.
A i tak jeszcze czasem nie ogarniam.
I do tej pory ZAWSZE mam wyrzuty sumienia.
Mogę nie mieć ochoty na rozmowę, nie chcieć odebrać telefonu, nie zgodzić się na czyjąś wizytę.
Doprawdy?
To dlaczego zawsze czuję się po tym winna?
Czy bycie asertywnym i walczącym o swoje przekonania zawsze oznacza bycie niemiłą?
Dlaczego często robię coś wbrew sobie, ponieważ inni tego ode mnie oczekują?
Czy czuję się z tym lepiej? Że zrobiłam coś dla kogoś?
A kiedy ostatnio zrobiłam coś dla siebie? Bez wyrzutów sumienia?
Uczę się tego cały czas...
Pierwsza refleksja - każdy kto to czyta, tak myśli. Typowy bełkot psychologiczny.
Minęło jednak kilkanaście dni, a artykuł wrócił do mnie jak bumerang. A tak naprawdę tkwił w mojej podświadomości cały czas.
Zostałam wychowana na grzeczną dziewczynkę. Przynajmniej tak się moim rodzicom wydawało :P
Do dziś tkwią mi w głowie rzeczy, z którymi walczę, niestety często nieskutecznie.
Po pierwsze żyję dla innych.
Jeśli ktoś o coś mnie prosi, trzeba to zrobić. Choćbym ochoty nie miała lub padała na pysk. Jeśli PROSI, oznacza to, że potrzebuje mojej pomocy.
Nie mów, co myślisz jeśli możesz komuś sprawić przykrość.
Tym sposobem oduczyłam się bycia szczerą.
Po latach i tak już doszłam do tego, że przynajmniej nie potwierdzam czegoś, z czym się nie zgadzam. Zwyczajnie milczę.
Mam problemy z mówieniem "nie".
Asertywność jest tak obcym pojęciem jak misja na Marsa.
Mam poczucie, że muszę.
Jeśli nie ja to kto? Kto wypierze lepiej niż ja? Kto obudzi dzieci? Kto przygotuje obiad? Kto zadba, żeby Potwory poszły do placówek w niepodartych ubraniach?
Jak to kto? Mąż. Doskonale sobie poradzi.
Parę lat temu, całkiem niedawno jeszcze, byłam przekonana, że nie zrobi tego tak dobrze jak ja. Co się okazało? Czasem zrobi to nawet lepiej!
Czas dla mnie jest czasem, który mogłabym poświęcić innym.
Bullshit! Każdy potrzebuje czasu dla siebie. Czasu, by bez wyrzutów sumienia poczytać ksiażkę, pójść pobiegać, czy się zwyczajnie poszwędać.
Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, że jeśli mam urlop to niekoniecznie muszę go poświecić na doprowadzanie mieszkania do błysku.
A i tak jeszcze czasem nie ogarniam.
I do tej pory ZAWSZE mam wyrzuty sumienia.
Mogę nie mieć ochoty na rozmowę, nie chcieć odebrać telefonu, nie zgodzić się na czyjąś wizytę.
Doprawdy?
To dlaczego zawsze czuję się po tym winna?
Czy bycie asertywnym i walczącym o swoje przekonania zawsze oznacza bycie niemiłą?
Dlaczego często robię coś wbrew sobie, ponieważ inni tego ode mnie oczekują?
Czy czuję się z tym lepiej? Że zrobiłam coś dla kogoś?
A kiedy ostatnio zrobiłam coś dla siebie? Bez wyrzutów sumienia?
Uczę się tego cały czas...
Taka sytuacja. Siedzimy sobie z Synem Młodszym w poczekalni u lekarza.
Dobiegliśmy tu ledwo co na czas, bo korki i w ogóle. Synu się nie spieszyło. Biorąc pod uwagę jego fartuchową traumę, której nabawił się roku ubiegłego, w sumie ciężko się dziwić.
Ale dotarliśmy. Ominęliśmy sprytnie kolejkę w rejestracji. Dotarliśmy na badania. Badania zrobione. "To teraz proszę iść do rejestracji po kartę i wrócić" [sic!]
Poszliśmy. Wracamy. Kolejka jak skurwysyn pod gabinetem. Ci co dotarli z rejestracji do gabinetu po nas, czekają. My - choć po badaniu - też musimy czekać. W sumie dobrze, że na badanie zdążyliśmy najpierw, bo inaczej Synu Młodszy zwyczajnie by badania nie doczekał (pomiar prawidłowości oddawania moczu).
Siedzimy. Czekamy. Siedzimy. Czekamy. Siedzimy. Czekamy. Siedzimy. Czekamy. Siedzimy.
Syn lekko zniecierpliwiony zaczyna stukać głową w ścianę. Za nim wisi metalowa rama na obraz. Bez obrazu. Przy każdym stuknięciu wydaje metaliczny dźwięk. Słyszę syk czekających (również z dziećmi) i zniecierpliwione spojrzenia. Upominam syna, acz bez przekonania.
Przestaje pukać metalową ramką. W zamian znajduje sobie butelkę. Plastikową. Puka nią o ścianę. Napominam jak wyżej. Spojrzenia jeszcze bardziej zniecierpliwione. Irytacja gawiedzi plus tysiąc. Dzieci współkolejkowiczów napier.. na telefonach w gierki wszelakie. Świata poza tym nie widzą. Syn Młodszy się nudzi. Zaczyna wybijać rytm rękoma na kolanach. Współtowarzysze niedoli chcą mnie zabić wzrokiem.
Wychodzi lekarz. Zaprasza nas do gabinetu. Mimo iż dotarliśmy tam ostatni. Słyszę pomruk niezadowolenia za plecami. Dobrze że nikt noża nie miał, bo ani chybi by mi go w plecy wbił.
Kurtyna.
Ps. Czy dzieci powinny być bezwonne i niewidoczne? Nawet w poradniach dziecięcych. By nie irytować dorosłych, którzy jakby nie było są w stanie nad emocjami zapanować? Ot zagadka.
Dobiegliśmy tu ledwo co na czas, bo korki i w ogóle. Synu się nie spieszyło. Biorąc pod uwagę jego fartuchową traumę, której nabawił się roku ubiegłego, w sumie ciężko się dziwić.
Ale dotarliśmy. Ominęliśmy sprytnie kolejkę w rejestracji. Dotarliśmy na badania. Badania zrobione. "To teraz proszę iść do rejestracji po kartę i wrócić" [sic!]
Poszliśmy. Wracamy. Kolejka jak skurwysyn pod gabinetem. Ci co dotarli z rejestracji do gabinetu po nas, czekają. My - choć po badaniu - też musimy czekać. W sumie dobrze, że na badanie zdążyliśmy najpierw, bo inaczej Synu Młodszy zwyczajnie by badania nie doczekał (pomiar prawidłowości oddawania moczu).
Siedzimy. Czekamy. Siedzimy. Czekamy. Siedzimy. Czekamy. Siedzimy. Czekamy. Siedzimy.
Syn lekko zniecierpliwiony zaczyna stukać głową w ścianę. Za nim wisi metalowa rama na obraz. Bez obrazu. Przy każdym stuknięciu wydaje metaliczny dźwięk. Słyszę syk czekających (również z dziećmi) i zniecierpliwione spojrzenia. Upominam syna, acz bez przekonania.
Przestaje pukać metalową ramką. W zamian znajduje sobie butelkę. Plastikową. Puka nią o ścianę. Napominam jak wyżej. Spojrzenia jeszcze bardziej zniecierpliwione. Irytacja gawiedzi plus tysiąc. Dzieci współkolejkowiczów napier.. na telefonach w gierki wszelakie. Świata poza tym nie widzą. Syn Młodszy się nudzi. Zaczyna wybijać rytm rękoma na kolanach. Współtowarzysze niedoli chcą mnie zabić wzrokiem.
Wychodzi lekarz. Zaprasza nas do gabinetu. Mimo iż dotarliśmy tam ostatni. Słyszę pomruk niezadowolenia za plecami. Dobrze że nikt noża nie miał, bo ani chybi by mi go w plecy wbił.
Kurtyna.
Ps. Czy dzieci powinny być bezwonne i niewidoczne? Nawet w poradniach dziecięcych. By nie irytować dorosłych, którzy jakby nie było są w stanie nad emocjami zapanować? Ot zagadka.
Tak sobie jeszcze dumam nad wczorajszym postem i zastanawiam się, skąd u sporej części nauczycieli tak roszczeniowa postawa? Skąd założenie, że rodzic jest be i w ogóle g... się zna. I dlaczego "moja racja jest najmojsza"? Przede wszystkim jednak zastanawia mnie, skąd taki brak szacunku dla innych. Tak, dokładnie - brak szacunku. Od nazywania wszystkich po nazwisku (wkurza mnie to personalnie, ale może to tylko moja skaza), jakby zupełnie imiona nie istniały:
Iksiński z pierwszej B...
Igrekowski z drugiej C...
Nie wiem, co w tym jest, ale nawet sposób wypowiadania nazwisk bywa często gęsto pejoratywny.
Ja nie twierdzę, że nie ma nauczycieli z powołania. Są, oczywiście że są. Ale są w mniejszości niestety zdecydowanej. Dużo częściej trafia się na nauczycieli z przypadku. Bo gdzie indziej nie znaleźli pracy, to poszli tą "łatwiejszą" ścieżką.
Jeśli ktoś chciałby mi zarzucić, że nie wiem, o czym mówię, to służę uprzejmie garstką informacji.
Primo pochodzę z rodziny nauczycielskiej. Moi dziadkowie (i nie tylko) całe życie poświęcili kształceniu (tak, tak, kształceniu - ja od nikogo wychowywania mojego dziecka nie wymagam) młodzieży. W wakacje również, ponieważ szkoła była z gatunku tych z praktykami. I to byli naprawdę nauczyciele z powołania, choć pewnie nie raz uczniowie przeklinali na nich, kiedy śrubka podkręcona była na maxa.
Secundo - spędzałam u dziadków wystarczająco dużo czasu, by widzieć, jak to funkcjonuje. I teraz pytanie kluczowe - dlaczego spędzałam tam tyle czasu? Ponieważ moi rodzice nie mieli tyle urlopu, by ogarnąć wolne w placówkach :P
Tertio - sama mam wykształcenie pedagogiczne. W szkole odbywałam praktyki. W szkole pracowałam na początku swej "kariery zawodowej". W prywatnej. I w państwowej. I do dziś bywa, że pluję sobie w brodę, że nie poszłam tą drogą. O ileż łatwiej by miały moje dzieci. Tyle tylko, że mogło by się to ze szkodą dla dzieci cudzych odbyć ;)
I tu dochodzimy do kolejnego aspektu - swoją pracę trzeba lubić. Lubicie swoje? Ja lubię. Jak mi coś w niej przeszkadza, to zazwyczaj jest to czynnik ludzki. A na to niewiele się da zrobić. Ciężko pracować gdzieś, gdzie się styczności z ludźmi różnej maści nie ma.
Często mam wrażenie, że nauczyciele to swojej pracy jednak nie lubią.
Bo bachory wredne.
Bo rodzice roszczeniowi.
Bo hałas (to akurat fakt).
Bo papierologia (gdzieś jej nie ma? - to mówiłam ja, żona urzędnika :P)
Bo nadgodziny (temat rzeka).
Bo wycieczki i odpowiedzialność (co do odpowiedzialności - zgadzam się, przez lata byłam wychowawcą na koloniach i obozach, młodzież miewa pomysły, oj miewa)
Tyle tylko, że nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Każdy sam wybierał. Więc teraz ponosi konsekwencje.
Ktoś powie, że po równo każdemu to już było i nikomu na dobre nie wyszło. Fakt.
Niemniej - trochę empatii by się przydało. To że rodzic chciałby nie martwić się, co z dzieckiem w dzień wolny od zajęć edukacyjnych zrobić, nie oznacza z automatu, że by to dziecko oddał "do przechowalni" do 18stego roku życia. No może czasem... ;)
Ps. Z ostatniej chwili - szkoła Syna Starszego ogłosiła dyżury w dniach 2, 3 i 7 kwietnia. Cichaczem wieszając kartkę na drzwiach szkoły w dniu, kiedy zajęć edukacyjnych już nie było i odbywały się tylko egzaminy szóstoklasistów. Ergo: dramatycznie niewielu rodziców tę informację przeczytało.
Dyżury do godziny 13. ... Osobiście pracuję do 16. plus dojazd, więc nie powiem gdzie mogą sobie to wsadzić.
Kiedy pytałam o dyżur 2 tygodnie i tydzień temu popatrzyli na mnie jak na debila "Przerwa jest!".
I jak tu nie mieć żalu?
Iksiński z pierwszej B...
Igrekowski z drugiej C...
Nie wiem, co w tym jest, ale nawet sposób wypowiadania nazwisk bywa często gęsto pejoratywny.
Ja nie twierdzę, że nie ma nauczycieli z powołania. Są, oczywiście że są. Ale są w mniejszości niestety zdecydowanej. Dużo częściej trafia się na nauczycieli z przypadku. Bo gdzie indziej nie znaleźli pracy, to poszli tą "łatwiejszą" ścieżką.
Jeśli ktoś chciałby mi zarzucić, że nie wiem, o czym mówię, to służę uprzejmie garstką informacji.
Primo pochodzę z rodziny nauczycielskiej. Moi dziadkowie (i nie tylko) całe życie poświęcili kształceniu (tak, tak, kształceniu - ja od nikogo wychowywania mojego dziecka nie wymagam) młodzieży. W wakacje również, ponieważ szkoła była z gatunku tych z praktykami. I to byli naprawdę nauczyciele z powołania, choć pewnie nie raz uczniowie przeklinali na nich, kiedy śrubka podkręcona była na maxa.
Secundo - spędzałam u dziadków wystarczająco dużo czasu, by widzieć, jak to funkcjonuje. I teraz pytanie kluczowe - dlaczego spędzałam tam tyle czasu? Ponieważ moi rodzice nie mieli tyle urlopu, by ogarnąć wolne w placówkach :P
Tertio - sama mam wykształcenie pedagogiczne. W szkole odbywałam praktyki. W szkole pracowałam na początku swej "kariery zawodowej". W prywatnej. I w państwowej. I do dziś bywa, że pluję sobie w brodę, że nie poszłam tą drogą. O ileż łatwiej by miały moje dzieci. Tyle tylko, że mogło by się to ze szkodą dla dzieci cudzych odbyć ;)
I tu dochodzimy do kolejnego aspektu - swoją pracę trzeba lubić. Lubicie swoje? Ja lubię. Jak mi coś w niej przeszkadza, to zazwyczaj jest to czynnik ludzki. A na to niewiele się da zrobić. Ciężko pracować gdzieś, gdzie się styczności z ludźmi różnej maści nie ma.
Często mam wrażenie, że nauczyciele to swojej pracy jednak nie lubią.
Bo bachory wredne.
Bo rodzice roszczeniowi.
Bo hałas (to akurat fakt).
Bo papierologia (gdzieś jej nie ma? - to mówiłam ja, żona urzędnika :P)
Bo nadgodziny (temat rzeka).
Bo wycieczki i odpowiedzialność (co do odpowiedzialności - zgadzam się, przez lata byłam wychowawcą na koloniach i obozach, młodzież miewa pomysły, oj miewa)
Tyle tylko, że nikt nikogo do niczego nie zmuszał. Każdy sam wybierał. Więc teraz ponosi konsekwencje.
Ktoś powie, że po równo każdemu to już było i nikomu na dobre nie wyszło. Fakt.
Niemniej - trochę empatii by się przydało. To że rodzic chciałby nie martwić się, co z dzieckiem w dzień wolny od zajęć edukacyjnych zrobić, nie oznacza z automatu, że by to dziecko oddał "do przechowalni" do 18stego roku życia. No może czasem... ;)
Ps. Z ostatniej chwili - szkoła Syna Starszego ogłosiła dyżury w dniach 2, 3 i 7 kwietnia. Cichaczem wieszając kartkę na drzwiach szkoły w dniu, kiedy zajęć edukacyjnych już nie było i odbywały się tylko egzaminy szóstoklasistów. Ergo: dramatycznie niewielu rodziców tę informację przeczytało.
Dyżury do godziny 13. ... Osobiście pracuję do 16. plus dojazd, więc nie powiem gdzie mogą sobie to wsadzić.
Kiedy pytałam o dyżur 2 tygodnie i tydzień temu popatrzyli na mnie jak na debila "Przerwa jest!".
I jak tu nie mieć żalu?
Z racji tego, że idą święta po raz kolejny rozgorzała dyskusja, która mnie osobiście doprowadza do białej gorączki.
Pisałam już zresztą o tym. I pewnie jeszcze nie raz napiszę. I nie dwa.
Są święta, jest wolne? Ok, niech będzie.
Dlaczego jednak dla niektórych to wolne ma być wolne nie w święta (niedziela, poniedziałek), a przez cały tydzień.
Tak, tak. Cały tydzień!
Od wtorku do wtorku.
Mowa oczywiscie o naszym wspaniałym systemie edukacji.
Bo nauczyciele ciężko pracują?
A kto nie pracuje?
Bo dzieci cudze uczą?
Nikt im nie kazał.
Bo mogłam też wybrać ten zawód.
Ano mogłam, ale głupia byłam i nie wybrałam.
A jak już chciałam, to okazało się, że nie ma w szkołach wolnych etatów.
Bo nauczyciele uparcie zębami trzymają się stołków.
Mimo że to taka ciężka praca...
Nóż mi sie w kieszeni otwiera, jak czytam wypowiedzi, że chciałabym jako rodzic zrobić ze szkoły przechowalnię dla mojego dziecka.
RZECZYWIŚCIE - drodzy nauczyciele, macie rację!
O niczym innym nie marzę, jak upchnąć dziecko w poniedziałek o 6 rano w placówce i odebrać w piątek (a wg niektórych to chyba nawet w niedzielę wieczorem) po południu.
Sama w tym czasie będę leżała brzuchem do góry. I robiła NIC.
Co za bzdura!
Osobiście nie wymagam od nikogo, by pracował ponad swoje siły. Ale skoro gro społeczeństwa pracuje do piątku, to dlaczego szkoły zamykają się we wtorek?
Skąd normalny, pracujący na pełen etat rodzic ma brać wolne, by zapewnić opiekę swojemu dziecku w dniu nauczyciela, strażaka, policjanta, sprzątaczki i kogo tam jeszcze?
Że mogłam nie mieć dzieci? Ano mogłam.
Że mam ponosić konsekwencje swoich wyborów? Ponoszę (acz dodatkowe dni wolne w szkole nie były moim wyborem)
Że na początku roku przedstawiono mi jego harmonogram i mogłam się przygotować. Albo zaprostestować? Buhahahahahhaaaa.... pokażcie mi taką szkołę/dyrekcję, która się ugięła i zmieniła harmonogram, bo tak.
Że szkoła ma obowiazek zapewnić dyżury? Śmiech na sali. Pytałam o dyżury. Potraktowali mnie jak idiotkę, która nie wiadomo czego chce.
Że tak jest od lat i czas był się przyzwyczaić? To już jest dla mnie argument totalnie z dupy. To że coś istnieje od lat, nie znaczy że jest idealne :]
Że chcę odebrać nauczycielom ich przywileje? Ależ skąd! Chcę takich przywilejów dla wszystkich!
Że nauczyciele muszą mieć czas na mycie okien, gotowanie, pranie i przygotowanie świąt? Ja nie przygotowuję. Nie mam kiedy. Będzie bez bab, mięsa, ozdobnych jaj i bóg wie czego.
A dziecko tradycyjnie wezmę ze soba do pracy. Na szczęście mogę. Nie wszyscy mogą. A argument, że siedmiolatek może w domu zostać sam, bo myśmy zostawali niech sobie uprzejmie komentujacy w ... wsadzą. Albo gdzie indziej.
Bo tak.
Ps. A już zupełnie zupełnie nie rozumiem, dlaczego przedszkola sobie z wolnym radzą i są w stanie zorganizować dyżury w okresie przed- i poświątecznym, a dla szkół jest to tak ogromny problem? Skoro nauczyciele polskiego, historii czy biologii są przepracowani (bo prace, egzaminy, whatever), niech dyżury pełnią nauczyciele muzyki czy wychowania fizycznego. Toż też czas chyba nie jest bezpłatny?