... człowiekiem gardzi człowiek

17:54:00

Kilka dni temu pojawił się w sieci artykuł Wysokich Obcasów Matki Karimatki. Artykuł jakże prawdziwy, jakże aktualny, jakże smutny i przerażający zarazem.

Kiedy dziecko jest chore, wszystko inne traci sens. Człowiek zaciska zęby i robi wszystko, by to tej małej istocie było dobrze. By ona miała najlepiej. Wszystko inne jest nieważne.

Kiedy trafiamy do szpitala, wydaje się, że będzie już tylko lepiej. W końcu jesteśmy pod opieką lekarza. Czy rzeczywiście? Czy tacy "zaopiekowani" możemy być spokojni? Okazuje się, że nie zawsze. Że czasem jesteśmy człowiekiem gorszego sortu. Że racja "białego fartucha" jest najmojsza. Że nie mamy praw. Mamy tylko obowiązki. A w ogóle to najlepiej, żebyśmy dupy nie zawracały.

Tak, tak.. zawracaŁY. Bo ciągle jeszcze ojciec na oddziale dziecięcym jest czymś dziwnym. Taki ewenement, który wziął się nie wiadomo skąd i nie wiadomo czego chce.

Taka sytuacja...

6 lat temu. Szpital Wojewódzki w Poznaniu.

Przyjechaliśmy w środku nocy na Izbę Przyjęć. Dwuletni wówczas Syn Starszy ledwie oddychał. Pod szpitalem oczywiście parkować nie można, nie ma gdzie. Na teren szpitala nikt nas nie wpuści. Jestem w 6 miesiącu ciąży. Biorę duszącego się Potwora i idę szukać lekarza. Mąż szuka miejsca do zaparkowania.
Godzina 3 nad ranem. Lekarka na wielkim fochu, bo ktoś śmiał przyjechać i obudzić. Naskoczyła na mnie, że to dziecko to już dawno powinno w szpitalu leżeć. Co ja tu jeszcze robię? Heloł... w szpitalu. Przyszłam sobie popatrzeć jak jest.

Diagnoza: obturacyjne zapalenie oskrzeli. Może astma.

Syn Starszy oddycha coraz gorzej. Lekarka kieruje nas na rtg (musimy czekać na męża, bo mnie oczywiście nie wolno tam wejść) i daje skierowanie... do innego oddziału. Ale "nie zawieziemy was karetką, bo to będzie za długo trwało". Hmm...

Pojechaliśmy.

Na oddziale świeżo podobno wyremontowanym syf. Salowa na fochu (co one z tym fochem, zmusza je ktoś do pracy, czy jak?), pielęgniarka nieco lepiej. Pokazuje salę. 10 m2, cztery łóżka dziecięce, cztery krzesła. Oddział dla dzieci do drugiego roku życia. Przy każdym matka. Zostaję z Potworem. Mąż jedzie po nasze rzeczy. Przywozi mi też materac, za który oberwało mi się od salowej. Spuściła z tonu dopiero, gdy zobaczyła ogromny brzuch.

Nie wolno nam wychodzić z sali. W końcu oddział zakaźny. Dzieciaki dostają na głowę. Jeść na sali nie wolno. Czyli w zasadzie nie ma jak.
Przy zakładaniu wenflonu usiłowano wyprosić mnie z sali. Bo będę przeszkadzać :]

I tak przez cały pobyt. Matka, czy ojciec... obojętne. Rodzic na oddziale to samo zuo. Tylko dupę zawraca i ciągle czegoś chce. Na przykład wiedzieć, co dziecku jest lub jak je leczyć będą.

Czasem widać kawałek Europy.

Ten pobyt sześć lat temu odbił się na nas bardzo. Po powrocie do domu okazało się, że stres i nerwy, a także warunki w jakich przebywaliśmy, sprawiły że ciąża była mocno zagrożona. Przez sześć lat udało mi się unikać szpitali i w miarę możliwości również lekarzy.

Do tego roku.

Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności trafiliśmy z Synem Młodszym do szpitala.
Szczęśliwym był to Szpital Wojewódzki w Bydgoszczy.

Na Izbie potraktowano nas jak ludzi. Nie jak dziecko z upierdliwym dodatkiem. Na oddziale duże łóżka, można spokojnie wyspać się z dzieckiem, jeśli ktoś chce. Pielęgniarki bardzo miłe. Bardzo kontaktowe. W większości przypadków na zawołanie. Niestety nie zawsze dało się to powiedzieć o lekarzach.

Dostaliśmy salę dwuosobową z własną łazienką. Przez 10-dniowy pobyt byliśmy tam sami 3/4 czasu. Na oddziale dwie sale dla dzieci, świetlica, telewizor.
Jedzenie dobre. Zupełnie nie jak w szpitalu. Porcje nakładane hojnie - matka też jeść musi w końcu. I wszyscy to rozumieją.

Da się? Ano się da, trzeba tylko trochę wysiłku.

Nie obyło się bez zgrzytów, ale wrażenie ogólne... zdecydowanie lepsze.

Dziś...

Dziś czuję się przeczołgnięta przez machinę szpitalną jak już dawno nie. Syn Młodszy był dzielny. Bardzo dzielny. Chyba nawet bardziej niż ja.

Godzina 8. Zgłaszamy się na oddział. W piątek Mikołaja urlopowano po wykonaniu kilku podstawowych badań. Dziś ciąg dalszy. Na początek wenflon.

Czy wiecie ile sił ma w sobie małe dziecko? Mnóstwo. Do założenia Synowi Młodszemu wenflonu potrzeba było czterech osób. W tym jednego silnego chłopa (Mąż), który trzymał młodego, by się nie wyrywał. Mąż chyba ma siniaki na nogach od wierzgającego źrebaka. Na szczęście jakoś poszło.

Teraz tylko czekanie półgodzinne na karetkę, która zawozi nas do Innego Szpitala. Tam odbywać się będzie Badanie Kluczowe. Po podaniu izotopu Syn Młodszy bynajmniej nie zaczyna świecić. A już na pewno nie od razu. Potrzeba trzech godzin, byśmy mogli wejść na badanie.

Trzech długich godzin spędzonych w skrawku gabinetu, oddzielonego parawanem. Na powierzchni max 4 m2 czekamy my plus matka z głodnym (na czczo przed narkozą) trzymiesięcznym niemowlakiem. Plus pielęgniarka, która przyjechała z naszymi dokumentami.

Trzy długie godziny, które Syn Młodszy spędza na krzesełku szepcząc, by nie obudzić "dzidziusia". Bo "obudzony dzidziuś będzie bardzo głośno płakał". Oczywiście że będzie. Każdy by płakał, gdyby mu odmówiono jedzenia i nie powiedziano dlaczego. Jest naprawdę bardzo kochany.

Po trzech godzinach wchodzimy wreszcie na badanie. Teraz 20 minut skanowania w bezruchu. Tyle tylko, że nikt nie powiedział Młodemu, że pomiędzy poszczególnymi częściami badania również nie wolno mu się poruszyć. Tym sposobem ch.j bombki strzelił i tomograf nie wyszedł. I póki co nie wyjdzie, bo nikt nie zdecydował się na ponowne czterominutowe naświetlanie Syna Młodszego.

W końcu jest po wszystkim. Siadamy w poczekalni i czekamy. Na transport medyczny, który odwiezie nas z powrotem na oddział. Czekamy. Młody głodny. Zmęczony. Znudzony. I smutny. Czekamy. 40 minut.

Po 40 minutach przyjeżdża karetka. Kierowca.. co za niespodzianka... na fochu :]

Naprawdę, w powiedzeniu że "żeby chorować trzeba mieć końskie zdrowie" nie ma aż tak wiele przesady.

Ps. Pisząc ten post co chwilę cofałam się do wydarzeń sprzed 6 lat. Co chwilę przypominało mi się coś nowego. Połowę rzeczy wolę przemilczeć. Nie chcę o nich pamiętać. Było, minęło i mam nadzieję nigdy nie wróci.



You Might Also Like

0 komentarze

Dziękuję serdecznie, że mnie odwiedziłeś i zdecydowałeś się zostawić komentarz - Twoje zainteresowanie dodaje mi skrzydeł :)