Przełamując złą passę

10:00:00

O tym, że chcę jeszcze przynajmniej raz pojechać do Chorwacji, wiedziałam odkąd po raz pierwszy ją zobaczyłam. Fantastyczna zabudowa, idealnie przejrzysta woda, niesamowite krajobrazy i cudownie piękne uliczki - cały rok tęskniłam za tymi widokami.

Ten wyjazd jednak od początku się nie składał. Najpierw był problem z wyborem miejscówki, potem jeszcze większy problem z wyborem tejże miejscówki :] Doprowadziło nas to niemal do rozwodu (bo to pierwszy raz...), ale koniec końców stanęło na południu Chorwacji. Jupi.

I tak mijał dzień za dniem, a ja mimo iż tęskniłam za urlopem bardzo, to jednak samo ogarnianie wyjazdu bardzo mi nie szło. Ciągle coś stawało na przeszkodzie, moje rozkojarzenie sięgało nieba, a lista rzeczy "to do" nie chciała się sama zrealizować.

W dniu wyjazdu jednak większość rzeczy była zapięta na ostatni guzik. A tak mi się przynajmniej wydawało. Mój błąd.

Pierwszy przystanek: półtora kilometra od domu. Trzeba zrobić ostatnie zakupy :] Potem jeszcze paliwo, godzinny przejazd przez Sąsiednie Większe Miasto i... jedziemy.

Trasa mija kilometr za kilometrem, godzina za godziną. O północy dojechaliśmy do granicy. Prawie. Tuż przed nami, na krętej wąskiej, górskiej drodze, praktycznie bez możliwości zawrócenia, jakiś wierzący w swoje nadprzyrodzone zdolności za kierownicą optymista, wpada prosto w drzewo. Droga jest zablokowana na długie godziny. Jedyną opcją jest przejazd drogą przez las w nadziei, ze może się uda. Kto oglądał Wrong Turn będzie wiedział, jakiego rodzaju ścieżkę mam na myśli ;) Niemniej, próbujemy.

Po paru ostrych zakrętach i niemal pionowych podjazdach udaje się. Jesteśmy znów na na trasie. Granica tuż za rogiem. Bez większych komplikacji mijamy Czechy i na granicy z Austrią zamieniamy się miejscami. Teraz droga wlecze się niemiłosiernie, niemal żółwim tempem - nie mam tak ciężkiej nogi jak mój Mąż. W końcu siedem rozmiarów stopy mniej robi swoje :P

Do pierwszej awantury (jak wiadomo nieodzownego elementu wakacyjnych wyjazdów) dochodzi na jednym z ostatnich postojów w pięknych austriackich górach - podobno za szybko wjechałam na parking i ludzie uciekali w popłochu. Nie wiem, miałam włączone wycieraczki i nic nie było widać :P

Kolejne kilkanaście godzin to luz, blues, w niebie same dziury. Rosnąca w dzikim tempie temperatura, lekko nadgryzione godziną Potwory i wkurw Męża zostają zneutralizowane podczas kilkugodzinnego pobytu u przemiłych gospodarzy w Słowenii.

Tuż po południu ruszamy dalej. Po jakimś czasie mijamy strasznie pokręcone górskie podjazdy (cudowny pomysł na ominięcie autostrady, tylko dlaczego klima nagle przestała działać?), a tuż za nimi granicę z Chorwacją... jeszcze tylko parę godzin. Mhm...

Tak nam się tylko wydaje. Samochód ma na ten temat inny pogląd. Znudziły mu się krajobrazy i fakt, że tylko on pracuje jak wół, podczas gdy my sobie wygodnie siedzimy. Ogłasza strajk. Dziwnym trafem laweta znajduje się przy nas dosłownie w dwie minuty. Upał, wszechobecny wkurw i poczucie bezradności sprawiają, że dajemy się na nią wsadzić niemal bez protestu. Zostajemy uwiezieni w siną dal... Jeszcze podczas transportu miła pani z ubezpieczalni uświadamia nas, że nasze ubezpieczenie możemy sobie nie powiem gdzie wsadzić, bo ważne jest od pierwszego sierpnia. Kolejny błąd - nie należy wierzyć na słowo pracownikom czatu, tylko do bólu sprawdzać, sprawdzać i jeszcze raz sprawdzać. Zwłaszcza OWU. Zastanawiamy się, ile przyjdzie nam zapłacić za fanaberie samochodu...

Po pół godzinie jazdy docieramy do warsztatu, w którym spędzamy kolejne 4 godziny. Zdechniętą część należy wymienić. Problem polega na tym, że nikt jej nie ma, jest późne sobotnie popołudnie, a my jesteśmy w czarnej dupie. Chorwaccy magicy warsztatowi sztukują, dopasowują, spawają i zastanawiają się, czy to auto jeszcze pojedzie. Mąż nie spuszcza ich z oczu. Syn Młodszy ogłasza wszem i wobec:

- Boli mnie brzuch!

O matko z córką. Tylko tego nam jeszcze brakowało! Na całe szczęście ból okazuje się być chwilową niedyspozycją. Zgarniam zmęczone Potwory i idziemy na rekonesans okolicy. Po około 2 minutach okazuje się, że... nie ma gdzie iść. Robię kilka zdjęć na dowód, że niewiele do zwiedzania było i wracamy do stolika przed warsztatem. Resztę czasu spędzamy grając w wojnę.





Po czterech godzinach, jednej jeździe próbnej i starciu o kwotę naprawy opuszczamy z wizgiem opon to przeklęte miejsce. Po pięciu kilometrach samochód znów zaczyna strajkować. Spodobał mu się widać odpoczynek. Mąż zarządza odwrót - wracamy do domu...

Chyba tylko fakt, że znaczenie bliżej jest do miejsca docelowego niż do domu, przekonuje go jednak, by spróbować jechać dalej. Ostrożnie i powoli. Samochód w końcu się ogarnia i podejmuje męską decyzję - dowozi nas na miejsce (ciekawe czy uda się wrócić?).

I tak po niemal 28 godzinach w trasie, docieramy do Pogdory tuż przed północą. Nie przeszkadza nam to oczywiście w małym rekonesansie po okolicy - spacer brzegiem morza trwa do drugiej w nocy. Potwory są zachwycone. A my powoli zaczynamy odczuwać klimat urlopu. Dotarliśmy!



You Might Also Like

0 komentarze

Dziękuję serdecznie, że mnie odwiedziłeś i zdecydowałeś się zostawić komentarz - Twoje zainteresowanie dodaje mi skrzydeł :)