Kota nam się pochorowała

07:44:00

Zaległa jak betka i ani w prawo, ani w lewo. Ledwo bida dychała.

Dzień wcześniej spędziła na pracowitym obrzygiwaniu mi domu. Dokładna przy tym była. Pedantyczna wręcz można by rzec. Raz przy razie. Żeby żadnego miejsca nie pominąć. Od czasu do czasu wydaliła co niego w gratisie drugą stroną.

I zaległa zmęczona swą pracowitością w bezruchu na bite trzy dni.

Początkowo obserwowałam jej poczynania z daleka. W końcu powiedzenie "rzyga jak kot" znikąd się nie wzięło. U kota to normalne. Zwłaszcza jak biedak sierść ma długą, cętkowaną, krętą. A nasza kota taką ma.

Po całonocnej działalności jednakowoż postanowiłam sprawdzić, czy te kocie ledwo dychające zwłoki, co mi zaległy w saloonie na kanapie, rzucając pawiem malowniczo w dół, to się jeszcze do czegoś nadadzą.

Zabraliśmy kotę do weta. I zaczęły się dywagacje. Księżniczka bowiem najmłodsza już nie jest. Kocia staruszka rzec by można. Ale jeszcze taka na fleku.
Niewychodząca.
Nie jada byle czego, a już broń boże z podłogi. Jak to Księżniczka.
Mała zatem szansa, by coś gdzieś przez przypadek.

A może wirus?
A może grypa?
A może nereczki/wątroba/organizm powiedziały: "bye"? (tu mi już było trochę mniej do śmiechu, przywiązałam sie do futra)

Pani doktor wet pomacała, obwąchała, ledwo powstrzymała się przed polizaniem i zapodała sterydy, coś na wzmocnienie. Po czym wyciągnęła maść na kłaki (nie, nie, nie wciera się jej w futro jak ludzkiej odżywki do włosów - podaje się to delikwentowi do pyska, co by wyeliminować zalegające w jelitach kule sierści).
W tym momencie stała się najlepszym przyjacielem Księżniczki. To apatyczne i mające wszystko w poważaniu stworzenie, rzuciło się na malt-pastę, jakby tydzień nie jadło (a nie tylko jeden dzień :P ).

Niestety, energii jej na więcej nie starczyło.

Donieśliśmy do domu. Położyliśmy na kocyku i czekamy.
Czekamy.
Czekamy...

Dzień.
Dwa.
Na trzeci dzień kocie zwłoki ruszyły wychudzony i wycieńczony szkielet w stronę miski z wodą.
Jest dobrze.

Niestety nie na długo.
Kota bowiem postanowiła utrzymać arystokratyczną anorektyczną chudą linię i odmówiła żarcia.
Nie będę jadła! - zdawała się mówić całą sobą.

Zaczęło się zatem wymyślanie.
A to mokre.
A to suche.
Z wodą.
Bez wody.
To może tuńczyka?
Albo mięsko gotowane?
Koniecznie podgrzać, by pachniało.
Pffff...

Gorzej niż z dzieckiem.

A propos dziecka - koniec końców, dzięki radzie pewnej Dobrej Duszy, zaczęliśmy karmić kotę... Gerberem.
Tak, tak.
Niemowlęcym żarciem w słoiczku.

Potworom nie kupowałam takich rarytasów, jakie teraz dostaje kota. Zastanawiam się, czy przez przypadek nie czytała tego artykułu. Bo jakoś tak zwykłe żarcie nagle przestało być dobre. Mimo że nie należy do tej najniższej łiskasowej półki :]



You Might Also Like

0 komentarze

Dziękuję serdecznie, że mnie odwiedziłeś i zdecydowałeś się zostawić komentarz - Twoje zainteresowanie dodaje mi skrzydeł :)