Korpomatka w delegacji

08:30:00

matka w delegacji


Rzuciło mnie po raz kolejny w drogę. Tym razem na północ. Postanowiłam namacalnie stwierdzić, jak się bawi "starsza młodzież" w mieście seksu, byznesu i kokainy. I czy opowieści o tym, że nigdzie tak jak tam, nie są przesadzone. Dwa dni względnego luzu. Setki nowych twarzy. Niewielka ilość snu, czyli korpomatka w delegacji.


Oczywiście, jak mówi przysłowie będące mundroscia narodów, drewna do lasu się nie nosi, zatem Mąż dwa miesiące wcześniej otrzymał na biurko podanie, dwa zdjęcia i łapówkę, by przybyć w te dni przybyć z odsieczą i posiedzieć z progeniturą. Musiał co prawdą na tę okoliczność wziąć kilka dni urlopu, nikt normalny nie robi bowiem konferencji w dni wolne, ale biorąc pod uwagę przedłużony łikend, summa summarum wyszedł na plus.


KOCHANIE NAKARMIŁAM POTWORY

odrobina luzu

W dniu wyjazdu wszystko przebiegało z lekką dozą nerwowości. Zamiast wyjść z fabryki wcześniej i spakować się w spokoju jak człowiek, musiałam ugasić kilka pożarów, w paru miejscach poużywać słów powszechnie uznanych za obelżywe i naprostować myślenie kurierów. 

Koniec końców udało mi się wyleciec ze fabryki parę minut przed czasem, pognać po stęsknionego Potworka i wyprawić na trening Potwora Starszego. Przy okazji przypomniało mi się, że przyszło upomnienie z biblioteki, a pies powinien trafić pod czułe oko weta. Pognałam z powrotem - dobrze, że moja wieś to nie Sąsiednie Większe Miasto i nie trzeba kilometrówki wyrabiać. Spokojnie (no dobra, spokój to akurat było ostatnie, co czułam) udało mi się zdążyć przed odebraniem Potwora z treningu. 

Potem jeszcze tylko 2 godziny dziergania lekcji, pakowania się, mycia podłogi... Tak, wiem co sobie właśnie o mnie pomyślałeś - co za idiota myje podłogę, jak się robota pali? No przecież pisałam nie raz i nie dwa - robota kocha głupiego. A ja chciałam, żeby na przyjazd Męża było względnie chociaż czysto. I żeby się do podłogi w przedpokoju nie przykleił, bo kto by dzieciom zrobił kolację?

O dwudziestej zabrzęczał telefon informując, że albo natychmiast stawiam się pod blokiem, albo mogę sobie szukać innego transportu na północ. Klucze, kurtka, buzi-buzi i wio. Zbiegając po schodach wykonałam kontrolny telefon do Męża, ale na szczęście zdążył właśnie wejść na klatkę. Przejął pałeczkę i na dwa dni sztafeta była jego.

MARIAN, TU JEST JAKBY... LUKSUSOWO

luksus

Do miasta seksu, byznesu i kokainy dotarliśmy wraz z Kolegą Kierowcą grubo po dwudziestej trzeciej, schetani jak kobyła po orce. Daliśmy radę wciągnąć jeszcze sałatkę z dressingiem i rozeszliśmy się każde do swoich zabawek.

Hotel był z gatunku tych bardziej wypasionych. Podwieszane lamperie, złote klamki, cud, miód i orzeszki. Dotarłszy na swoje trzecie piętro i włożywszy kartę w drzwi, zamarłam. Kolejny korytarz? Dokąd tym razem? Nie mam kolejnego klucza. Zamknęłam za sobą drzwi, zrobiłam 10 kroków, weszłam do pokoju i lekko zdębiałam.

Nie wiem, czy moje mieszkanie, w którym gnieździmy się z dwójką dzieci, dwójką kocic, jednym psem i jednym patyczakiem (dwa zdechły w zeszłym tygodniu :( ) nie jest mniejsze od tego, co tam zastałam. Ogromne biurko, kącik biznesowy, dwa łóżka (z jednego z nich w nocy spadłam, przyzwyczajona do spania na powierzchni 2x2 m) i ta przestrzeń, ten luksus, ta czystość! 

Pewnie się pomylili przydzielając mi apartament. Miała być jedynka, dostałam studio. Ale do rana siedziałam cicho jak mysz pod miotłą, żeby mnie nie przenieśli. Taki przypadek już mi się drugi raz w życiu raczej nie trafi.


UPADEK Z WYSOKIEGO KONIA

prl

Następnego dnia udaliśmy się w dalszą podróż. Jakieś 15 kilometrów dalej. I znów ten sam scenariusz: recepcja, klucze do pokoju (już nie karta!), otwieram drzwi, robię krok i... zdębiałam. Obejrzałam się za siebie, czy aby na pewno nie jestem w ukrytej kamerze. Fakt, do pokoju wchodziło się jakoś dziwnie, za recepcją, jak wejściem dla służby. Ale.. ktoś tu się chyba pomylił.

Pokój ala późny Gierek, zakurzone firany w oknach, brudny dywan, łóżka co prawda dwa, ale nie miałam pewności, czy odważę się w nich położyć (na szczęście pościel okazała się czysta!), ślady komarów na ścianach i ogólnie panujący chłód i smród. W hotelu trzygwiazdkowym!

W łazience zamiast prysznica koryto dla świń. No dobra, może nie do końca. Miało kształt wanny, tylko wielkość jakaś z dupy. Ani w tym stanąć, ani usiąść (zresztą musieliby mi chyba dopłacić!), ani się złożyć w scyzoryk. Nie odważyłam się z tego czegoś skorzystać.

Wymiksowałam się z powrotem do recepcji z pytaniem grzecznym, czy może by tak się jakiś inny pokój nie znalazł? Niestety, obłożenie 100%, Pozostało zamknąć oczy i... myśleć o Anglii ;)

Ps. W tym cudownym przybytku spotkała mnie jeszcze jedna niespodzianka. Dokładnie o godzinie 3:53 nad ranem rozwył się alarm pożarowy i basowy męski głos poinformował mnie, iż wykryto zagrożenie i mam się natychmiast ewakuować. Nie powiedział dokąd i jak, a ja nie lubię jak mi ktoś rozkazuje tak nieprecyzyjnie. Poczułam się niedoinformowana i zignorowałam gościa.

Przez następne pół godziny miałam wątpliwą przyjemność wysłuchiwać na przemian wycia syreny i rozmowy recepcji z panem, który ów alarm wywołał zalewając dokumentnie czujkę przeciwpożarową piętro niżej. Pewnie usiłował się wykąpać w korycie...

Ps.2 Jak mnie wyślą w kolejną delegację, to już chyba zrobię z tego cykl ;)

A może Ty masz jakieś zabawne i ciekawe historie z podrózy służbowych? 



You Might Also Like

0 komentarze

Dziękuję serdecznie, że mnie odwiedziłeś i zdecydowałeś się zostawić komentarz - Twoje zainteresowanie dodaje mi skrzydeł :)