I że będę cię trzymać przy spódnicy do śmierci...

10:23:00

Jakiś czas temu przeczytałam artykuł o "rodzicach-helikopterach". To taka "nacja" rodziców, którzy krążą nad własnymi dziećmi do ich pełnoletności niemalże, a czasem znacznie dłużej.

Nie pozwolą wyjść samemu na plac zabaw, choć dzieciak już dawno skończył podstawówkę.
Nie zostawią samego w domu. Bo sufit się może w tym czasie zawalić.
W szkole odstawiają pod same drzwi i czekają, aż nauczyciel przejmie wartę.
Są przy dzieciach non stop, w każdej chwili.
Podciągają spodnie.
Zakładają czapki.
Zawiązują buciki.
Niemalże za nie przeżuwają i tylko podają papkę do połknięcia.

Tak, tak, wiem... przerysowuję. Celowo.
I wiem, że w dużym stopniu sama tak robię.
Choć Mąż mi świadkiem, staram się nie.
Staram się dawać dzieciom dawkę swobody adekwatną do wieku.
Albo i większą.

Nie zawsze to wychodzi.
Wyobraźnia mi szaleje.
W głowie rysują się obrazy pedofilów, porywaczy, samochodów wjeżdżających z impetem na moje dziecko, przechodzące przez przejście dla pieszych; rówieśników lub starszych kolegów spuszczających manto gówniarzowi w szkolnej szatni.

Przesadzam? Na pewno. Ale nic na to nie mogę. Wyobraźnia złośliwie podsuwa takie właśnie, a nie inne obrazy.

Niemniej, pisałam ostatnio o książce, która tematycznie nawiazuje do czasów mojego dzieciństwa. W trakcie lektury zdałam sobie sprawę, że tak właśnie przecież było!

Człowiek (dziecko pięcioletnie! - nie, nie przesadzam) przychodził z przedszkola do domu, ba zdarzało się nawet, że sam z niego wracał (nie do pomyślenia dziś!) i won na podwórko. Gry w klasy, wystawanie przy trzepaku czy inne mniej lub bardziej szalone pomysły.

Pamiętam, jak chodziliśmy całą bandą po wszystkich klatkach z pożyczonym psem koleżanki i skwapliwie wypytywaliśmy, czy ktoś nie zgubił takiego. Bo my właśnie znaleźliśmy.

Albo wpadaliśmy stadem do domu kolegi na placki ziemniaczane. I przepadaliśmy tam na trzy godziny! Nikt się nie przejmował, że rodzice mogą nas szukać (za bardzo nie szukali zresztą).

Jako mały dzieciak chodziłam do sklepu, na pocztę, stałam w kolejkach, opiekowałam się młodszym rodzeństwem.

Do salki katechetycznej przy kościele oddalonym o 3 kilometry (w tym kilka ulic) chodziliśmy grupami. Czasem trafiał się rodzic pilnujący. Ale nie zawsze mieliśmy taki luksus.

W drugiej klasie podstawówki wstawałam rano, ubierałam dwuletnią siostrę, odprowadzałam ją do opiekunki i leciałam 15 minut na tramwaj. Potem tramwajem do szkoły. Z kluczem na szyi!

Starszy Syn jest w drugiej klasie podstawówki... Czy pozwoliłabym mu na to? W życiu nigdy!

Najzabawniejsze jest to, że nie odczuwam w żaden sposób własnego dzieciństwa jako traumy. Wręcz przeciwnie. Ile my mieliśmy swobody.. ile możliwości!

Czasy się zmieniły. A my wraz z nimi. Ja na przykład zdecydowanie za bardzo się trzęsę nad przychówkiem. I tylko czasem zastanawiam się, jakie wspomnienia te moje dzieci z własnego dzieciństwa będą miały. Czy będą z rozrzewnieniem wspominać te głupie pomysły, które mogą przyjść do głowy tylko w tym wieku?

Mam szczerą nadzieję, że tak. I że ich wspomnienia nie ograniczą się jedynie do telefonu komórkowego, konsoli czy tabletu. Że będą potrafiły przeżywać przygody prawdziwe, nie tylko te wirtualne. I że nie dadzą w sobie zabić ciekawości.

A przede wszystkim, że ja zdołam okiełznać swoje zapędy trzymania ich przy spódnicy do końca świata.

I jeden dzień dłużej ;)



You Might Also Like

0 komentarze

Dziękuję serdecznie, że mnie odwiedziłeś i zdecydowałeś się zostawić komentarz - Twoje zainteresowanie dodaje mi skrzydeł :)